„Zimowla” wg Dominiki Słowik w reż. Jakuba Roszkowskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.
Powstanie adaptacji „Zimowli” Dominiki Słowik było wyłącznie kwestią czasu. Prawdę mówiąc, sądziłem, że pierwsza będzie realizacja filmowa albo serialowa, bo książka ma bardzo duży potencjał ekranizacyjny, ale okazało się, że teatr był szybszy – a dokładnie Jakub Roszkowski w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Jego spektakl, wiernie odzwierciedlający fabułę powieści, pozwala zaistnieć w rzeczywistości pozaksiążkowej mieszkańcom Cukrówki, bohaterom literackim, których największym doświadczeniem okazuje się brak doświadczenia. Żyjąc w niedużej miejscowości, z dala od Warszawy czy Gdańska, nie brali udziału w Wielkiej Historii drugiej połowy dwudziestego wieku: gdy na Pomorzu trwały protesty, u nich nie działo się absolutnie nic. W związku z tym, że każda, nawet najmniejsza, społeczność, nie lubi pustki i chce być historycznie dowartościowana (jako istotna), mieszkańcy miasteczka postanowili zagospodarować sobie w wyobraźni ten historyczny brak – domniemanymi cudami, oczekiwaniem na niezwykłą, choć tragiczną, przyszłość oraz międzysąsiedzkimi animozjami.
Wykreowany przez Słowik świat zostaje bez większych zmian przeniesiony na scenę. W krakowskiej adaptacji „Zimowli” obserwujemy więc grupę mniej lub bardziej osobliwych postaci, których działania skoncentrowane są na udziwnianiu zbyt powszechnej w ich mniemaniu rzeczywistości. Jeden z bohaterów jest na przykład przekonany, że lada chwila wydarzy się wielka katastrofa, która położy kres ludzkiemu życiu, więc z uporem godnym lepszej sprawy każdego dnia szuka nowych dowodów apokalipsy; inny z kolei hoduje pszczoły, raz po raz przechodzące niczym szarańcza nad miastem, a bodaj najstarsza cukrówianka, Towarzyszka Sarecka, mieszkająca od wielu lat w Stanach Zjednoczonych, jawi się jako autorka jednego z największych kłamstw w historii polskiego Kościoła. Żeby było mało, w nocy, po ulicach i dachach, bezprzytomnie przechadza się rozebrana młoda kobieta, gorsząc tym bogobojnych mieszkańców. Wszyscy oni – cała miejska społeczność – dwoją się i troją, by swojemu absolutnie przeciętnemu życiu nadać jakąś wartość, dzięki której mogliby niejako przenieść się z prowincji w samo centrum – historii, zainteresowania i życia jako takiego.
Spektakl Roszkowskiego wydobywa z powieści Słowik przede wszystkim pozorną dziwaczność bohaterów. To wokół niej reżyser buduje świat przedstawiony, to ona staje się źródłem scenicznych działań. Jest jednak w tym wypadku nie tylko cechą postaci, czymś, co ma przykuwać uwagę widza, ale również konstytutywnym elementem prezentacji, który zostaje w różnych momentach odsłaniany lub zakrywany. Reżyser odważnie pogrywa bowiem z odbiorcą, nieustannie go zwodząc – nie ma w „Zimowli”, aż do finału, takiej chwili, kiedy można by pomyśleć „tak, wiem o co chodzi, rozumiem!”. Wszystko – od fabuły przez portrety psychologiczne po odnośniki do realnego świata – jest tu stale albo podawane w wątpliwość, albo podbudowywane jako pewnik, obiektywna prawda. Każde przedstawione zdarzenie – choćby lunatykująca Dygnarowa – najpierw wydaje się logicznie uzasadnione, osadzone w strukturze opowieści, podane już w interpretacji i problemowo zamknięte, a po chwili okazuje się czymś zupełnie innym, zaczyna funkcjonować z absolutnie nowym znaczeniem. Nie chodzi tu jednak tylko o wprowadzanie widza w błąd lub o celowe nieodpowiadanie na jego oczekiwania. Działania twórców dążą raczej do tego, by wypracować taki sposób opowiadania, który, dużo ukazując, mało odsłania – odbiorca ma się wszystkiego domyślać, ma pozostawać w ciągłej niepewności i trwać w napięciu. Choć postaci, tak jak w książce, wpisują się w dużej mierze w stereotypowe wyobrażenie swoich potencjalnych realnych odpowiedników (lokalnego biznesmena-oszusta, przebiegłej teściowej, prowincjonalnego proboszcza itd.), to nie sposób powiedzieć, że mamy do nich jakikolwiek dostęp: ich życie, na pozór podobne do naszego, wydaje się do tego stopnia nieprawdopodobnie udziwnione, jakby pod scenariusz wciągającego serialu z Netflixa, że trudno w nie uwierzyć. Każdy z bohaterów skrywa jakąś tajemnicę, z tym, że nie są to sekrety przywodzące na myśl postaci z filmu grozy. Nawet jeśli podejrzewamy konkretną osobę o popełnienie przestępstwa, wszak taki wątek przewija się przez cały spektakl, to nie myślimy o niej w kategoriach złoczyńcy czy bandyty; postrzegamy ją raczej jako swoisty fantazmat, wytwór zbiorowej wyobraźni, kogoś, komu koloryzowana jest biografia, by dodać pikanterii nudnemu miastu. Prowincjonalna społeczność – z czym Słowik pogrywa w powieści, a co równie wymownie Roszkowski podkreśla w przedstawieniu – nie może mieć w przekonaniu mieszkańców dużych miast czy uczestników Wielkiej Historii ciekawego doświadczenia. Niemetropolitalna rzeczywistość ma być schematyczna i przewidywalna, wtórna wobec solidarnościowego Gdańska czy stołecznej Warszawy. Wszyscy, parafrazując jeden z wierszy Andrzeja Bursy, mają w dupie małe miasteczka.
Reżyser świetnie sobie radzi z portretowaniem zamkniętej społeczności Cukrówki, pokazując ją w dwójnasób: jako konkretną, osobliwą i zupełnie wyjątkową grupę osób oraz jako zbiorowość pozbawioną jakichkolwiek unikatowych cech. Nieduża miejscowość, w której bohaterowie chcieliby doświadczać czegoś niezwykłego, staje się w związku z tym metaforycznym nie-miejscem: czymś, co niby jest, ale tak naprawdę tego nie ma. Nie wpisując się w żadne istotne historyczne zdarzenie i nie posiadając interesującej przeszłości (z wyjątkiem domniemanego cudu, lokalnej legendy, z udziałem płaczącej Matki Boskiej), miasteczko nie jest w stanie w pełni zaistnieć – tkwi między wsią a miastem, Polską A a Polską B, czymś do tego stopnia powszechnym, że aż niezauważalnym, a czymś całkowicie osobliwym. Jedyne, co mogą zrobić przedstawiciele ukazanej społeczności, by uchronić się przed nie-byciem, to popadnięcie w przesadę, nadmiarowe wyobrażenia, koloryzowanie własnej przeszłości i zmyślanie – co sobie dopowiedzą i udziwnią, to ich. Choć w finale, być może zupełnie niepotrzebnie, Towarzyszka Sarecka demaskuje wszystkie kłamstwa i udowadnia, że w Cukrówce nie ma niczego niezwykłego, to widz nie czuje się oszukany. Wręcz przeciwnie – solidaryzuje się z bohaterami, rozumie ich motywacje. Nie ma zresztą wyboru – okazuje się, że niejako należy do tej społeczności.
Na początku spektaklu, po wejściu na salę, jest się przybyszem z zewnątrz, kimś z innego porządku – widzowie wpuszczeni zostają z poziomu balkonu, muszą obejść scenę, przejść kulisy, cały balkon, by ostatecznie znaleźć miejsce na widowni. Gdy przemierza się w grupie zawiłe korytarze, aktorzy znajdują się już na scenie, tkwią w swoistym rytuale – słychać bicie dzwonu kościelnego, ktoś wznosi błagania do Matki Boskiej. Docierają do nas, zmierzających do Cukrówki, strzępki informacji, jakieś pogłosy. Z kolei, gdy opuszcza się salę teatralną, jest się już „tutejszym”, jest się stąd – dlatego wychodzenie przebiega normalnie, bez zaskoczenia. Wychodzenie? A może nie? Może wszyscy jesteśmy z Cukrówki?