Przemocowy reżyser przygotowuje premierę w Teatrze Narodowym. W środowisku niby wrze, ale tylko po cichu. Oficjalnie nikt nic nie chce mówić -- pisze Przemek Gulda w portalu Wirtualna Polska.
Grzegorz Wiśniewski - z jednej strony twórca przez wiele osób uważany za jednego z najciekawszych współczesnych reżyserów teatralnych w Polsce, autor wielu spektakli zbierających świetne recenzje, nagrody na festiwalach, uznanie publiczności. Z drugiej - człowiek, nad którym wisi cień przemocowych zachowań, potwierdzony wieloma świadectwami ofiar i decyzjami formalnych ciał, zajmujących się jego sprawą. Jedni go podziwiają i chwalą, inni pokazują blizny - te prawdziwe i te symboliczne - po pracy z nim i nie chcą nawet wspominać jego nazwiska.
Dziś znów jest o nim bardzo głośno. Ze względów artystycznych i mocno pozaartystycznych: 21 maja na scenie stołecznego Teatru Narodowego ma się odbyć premiera jego najnowszej sztuki, "Marii Stuart". Ale jednocześnie ciągną się za nim poważne oskarżenia, niejasna jest sytuacja prawna związana z jego zwolnieniem lekarskim: nie wiadomo, czy nadal trwa i czy reżyser przygotowywał spektakl w Teatrze Narodowym, formalnie wciąż będąc na zwolnieniu. Jest dużo pytań, na które nikt nie może albo nie chce udzielić odpowiedzi.
Nie można skreślać człowieka
- Moim zdaniem sprawa jest zakończona, a ja zajmuję się dziś tym, żeby najnowsza premiera w moim teatrze miała jak najlepszy wymiar artystyczny - komentuje dla WP Jan Englert, dyrektor artystyczny Teatru Narodowego.
Po serii pytań ze strony różnych mediów, dyrektor zdecydował się opublikować obszerne oświadczenie w tej sprawie. Można w nim przeczytać m.in.: "Nie legitymizuję przemocy. Warunkiem pracy w Teatrze Narodowym zawsze było właściwe odnoszenie się do partnerów. Osoby przekraczające w tym zakresie granice upominaliśmy, w poważniejszych wypadkach przerywaliśmy współpracę z nimi. (…)
W sprawie Grzegorza Wiśniewskiego idzie raczej o granice kary za popełnione przewiny. Poniósł on konsekwencje swoich uczynków w Szkole Filmowej; tamta sprawa jest zamknięta. Całkowite wykluczenie go z zawodu, odebranie mu prawa do twórczości nawet wtedy, kiedy przebiega ona harmonijnie, odebranie mu prawa do zadośćuczynienia jego winom poprzez pracę – byłyby karą bezmierną. Próbujemy to wszystko wyważyć".
W rozmowie z WP Englert zaznaczył, że nie chce już o tym mówić.
- Wszystko, co miałem do powiedzenia w tej sprawie już powiedziałem - mówi. - Jest moje oficjalne oświadczenie i chyba nie trzeba już niczego dodawać. Moje zdanie jest niezmienne: ktoś, kto popełnił przestępstwo, powinien ponieść za nie karę. Ale kiedy już ją poniesie, trzeba mu dać szanse na powrót do społeczeństwa, do pracy, do środowiska. Nie można go dożywotnio skreślać.
"Daje popalić"
Najlepiej zacząć od początku. Grzegorz Wiśniewski studiował reżyserię w krakowskiej uczelni, która wówczas nazywała się jeszcze Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna. Skończył ją w 1996 roku, a rok później debiutował sztuką "Babiniec" Czechowa w krakowskim Teatrze Stu. W tym mieście pracował do końca wieku, potem zaczął reżyserować także we Wrocławiu i Krakowie, a z czasem - praktycznie w całej teatralnej Polsce. Od 2001 roku jest etatowym reżyserem w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, gdzie przygotował kilka bardzo cenionych spektakli, m.in.: "Zmierzch bogów", "Kto się boi Virginii Woolf" czy "Personę". Pracował także jako pedagog w Łódzkiej Szkole Filmowej, przygotowywał spektakle dyplomowe tam i w innych uczelniach.
Przez ponad ćwierć wieku pracy artystycznej zyskał opinię reżysera bardzo solidnego. Raczej tradycjonalista, ale jednocześnie wizjoner, chętnie posługujący się mocnymi środkami artystycznymi i gestami o wymiarze niemal monumentalnym. Dla wielu teatrów jego przedstawienia miały charakter przełomowy, a współpraca z nim była dla nich prawdziwym przywilejem.
I tylko gdzieś w kuluarach czasem mówiło się o tym, że "u niego jest ciężko", że "daje popalić". Nikogo to jednak jeszcze wtedy nie oburzało. To były inne czasy, inne standardy pracy w teatrze, granice tego, co dozwolone w relacjach między osobami reżyserującymi spektakle, a aktorkami i aktorami, były zupełnie gdzie indziej niż dziś. Dominował model reżysera-demiurga, niemal boga, który w imię sztuki i artystycznego napięcia, może posuwać się daleko: krzyczeć, lżyć, a nawet stosować elementy fizycznej przemocy. Nikt się specjalnie nie żalił, nie zgłaszał tego typu sytuacji - zresztą nie byłoby ich nawet gdzie zgłosić, bo wtedy nie działały jeszcze w teatrach żadne ciała zajmujące się monitorowaniem przebiegu procesu powstawania spektakli. Mówiło się o tym co najwyżej w prywatnych rozmowach w teatralnym bufecie.
Aż poleje się krew
W pewnym momencie jednak wszystko się zmieniło - na fali ruchu #metoo i całej fali zdarzeń na całym świecie i w Polsce, ujawniających sytuacje przemocy w środowisku pracy i stosunkach służbowych, w polskim teatrze pojawiła się cała seria "call-outów" - ofiary najróżniejszego typu przekroczeń decydowały się na ich ujawnienie i wskazanie sprawców.
Wiśniewski był jednym z pierwszych, którego zaczęto wytykać palcem i jednym z najczęściej wymienianych w oświadczeniach osób, które doznały przemocy. Najgłośniejsze były trzy sprawy.
W połowie marca 2021 Anna Paliga, absolwentka Łódzkiej Szkoły Filmowej, opublikowała na Facebooku list otwarty, w którym w mocnych słowach pisała o nieprawidłowościach, których podczas studiów doznała sama albo jej znajome i znajomi. Nazwisko Wiśniewskiego jest w liście jednym z najważniejszych - Paliga pisała: "Rola współczesna III rok, próby odbywające się w szkole do 5 rano. Dr Grzegorz Wiśniewski uderzył studentkę w twarz tak mocno, że z nosa trysnęła jej krew. Do przerażonego partnera scenicznego dziewczyny powiedział 'tak to powinieneś grać, ucz się'".
List Paligi wywołał nie tylko lawinę kolejnych zwierzeń tego typu, ale także konkretne działania w szkole. Pracę zaczęła Komisja Antymobbingowa i Antydyskryminacyjna, która po pół roku przygotowała raport. Władze uczelni potraktowały jej ustalenia bardzo poważnie: na skutek raportu Wiśniewski stracił pracę w Filmówce.
"Obłęd tego człowieka"
Między listem Paligi a decyzją komisji, wokół Wiśniewskiego wybuchła kolejna afera. Tym razem chodziło o dramatyczny wpis na Facebooku, autorstwa aktora Pawła Tomaszewskiego. Wspominał on w nim sytuację z 2005 roku, kiedy był jeszcze studentem krakowskiej szkoły teatralnej i w bydgoskim Teatrze Polskim przygotowywał, z Wiśniewskim jako reżyserem, dyplomowy spektakl "Plastelina".
W obszernym, bardzo obrazowym wpisie Tomaszewskiego (wciąż można się z nim zapoznać na Facebooku) autor sporo miejsca poświęca drastycznym opisom praktyk, których miał się dopuszczać Wiśniewski.
Tomaszewski podsumował tamto doświadczenie bardzo gorzko: "przez trzy miesiące byłem uczestnikiem obłędu tego człowieka. Byłem uczestnikiem jego manipulacji, zastraszania, znęcania się, zamęczania, dręczenia, nagabywania, wykorzystywania, nadużyć na każdej płaszczyźnie nie wykluczając sfery seksualnej. Byłem świadkiem i uczestnikiem przemocy oraz patologii".
Zaraz po tym wpisie pojawiły się sugestie, że sprawa powinna trafić do prokuratury. Sam Tomaszewski pisał wprost: "Oskarżam pana, panie Wiśniewski. O przemoc, znęcanie się, wykorzystanie i nadużycia w pracy. Proszę spodziewać się listu z prokuratury".
d2xji7b
Dziś już wiadomo, że nic z tego nie wyniknęło. Choć nie do końca wiadomo dlaczego. Tomaszewski nie chce już o tym mówić, kategorycznie odmawia komentowania tamtych wydarzeń. Można się tylko domyślać, że sprawa się przedawniła.
Przemoc, ale przecież nie mobbing
Trzecia afera związana z Wiśniewskim miała miejsce w Gdańsku, gdzie reżyser pracuje najwięcej. Do jednej ze swoich ostatnich produkcji - spektaklu "Lilla Weneda" - zaprosił osobę spoza teatru. Według jej słów i oświadczeń innych osób, biorących udział w tej produkcji, w trakcie powstawania spektaklu dochodziło do naruszeń, które dotykały różnych osób. Chodziło głównie o ataki werbalne z użyciem wulgaryzmów, przemoc psychiczną, upokarzające zachowania.
Sytuacja musiała być napięta, bo w marcu 2021 roku - czyli mniej więcej w tym samym momencie, kiedy wybuchły sprawy Anny Paligi i Pawła Tomaszewskiego - do Adama Orzechowskiego, dyrektora gdańskiego Teatru Wybrzeże, trafiło pismo zwracające uwagę na patologiczne sytuacje podczas pracy, podpisane - jak informował wówczas dyrektor gdańskiej sceny - przez "osobę niezatrudnioną na stałe w Teatrze Wybrzeże, która uczestniczyła w pracach nad spektaklem".
d2xji7b
Komisja zakończyła pracę i przygotowała raport. Zarówno jej postępowanie, jak i jego wynik są tajne. Jedynym źródłem informacji jest dyrektor Orzechowski, który na łamach mediów informował: "komisja orzekła, że owszem, doszło do sytuacji o charakterze przemocowym. Dokładniej: chodziło o przemoc słowną. Trudno mówić o mobbingu, w rozumieniu prawnym, który polega na działaniu długotrwałym i skierowanym przeciwko pracownikowi. Tu mieliśmy do czynienia z osobą zatrudnioną na umowę o dzieło".
Pytany potem wielokrotnie o to, co orzekła komisja w kwestii ukarania sprawcy przemocy, czyli Grzegorza Wiśniewskiego, Orzechowski zawsze miał to samo wyjaśnienie: o postanowieniu reżyser powinien dowiedzieć się jako pierwszy, osobiście, a nie za pośrednictwem mediów. Ale przez wiele miesięcy - niedługo minie już rok - rozmowa z reżyserem nie była możliwa, bo był na przedłużającym się zwolnieniu lekarskim. Okazało się jednak, że choroba w żadnym stopniu nie przeszkadzała mu w kilkumiesięcznej pracy w Warszawie.
Decyzja komisji abtymobbingowej Teatru Wybrzeże w części dotyczącej kary dla Wiśniewskiego nadal jest utajniona. Osoba, od której zaczęła się sprawa, nie chce dziś nic powiedzieć. Zasłania się tym, że jej przeżycia będą dokładnie opisane w powstającej od wielu miesięcy książce Igi Dzieciuchowicz "Teatr. Rodzina patologiczna" na temat przemocy w polskim teatrze. Jej premiera jest nieustannie przesuwana, nie wiadomo ostatecznie, kiedy się ukaże.
"Wobec mnie był zawsze w porządku"
Sprawa nie przestaje poruszać środowiska. O Wiśniewskim mówi się często, tym bardziej, że okazji nie brakuje.
Ostatnio dostarczył go np. grudniowy festiwal Boska Komedia w Krakowie, jedno z najważniejszych wydarzeń dla rodzimej branży teatralnej. W jego programie był poprzedni spektakl Wiśniewskiego z Teatru Narodowego, "Sonata jesienna" z Danutą Stenką w roli głównej. Stanowiska wśród osób obecnych na festiwalu były skrajne: jedni bojkotowali to przedstawienie, a wręcz publicznie do tego nawoływali, inni - szli na spektakl, a potem nierzadko bardzo go chwalili.
Podobnie podzielone jest dziś środowisko: są tacy, którzy nigdy w życiu nie zgodziliby się na pracę z Wiśniewskim albo wręcz "rzucali" rolą po pierwszych niewłaściwych zachowaniach ze strony reżysera na próbach. Ale nie brakuje też osób, które mają do niego bardziej pozytywny stosunek.
"Wobec mnie był zawsze w porządku", "to była ciężka, ale ciekawa i owocna praca", "pozwolił mi dotrzeć do takich poziomów aktorstwa, o których nie miałem czy nie miałam pojęcia, że w ogóle we mnie są" - takie głosy też można usłyszeć na temat tego reżysera.
Ale kiedy chce się coś usłyszeć oficjalnie, wszystkie głosy milkną. W środowisku panuje raczej zgodna zmowa milczenia w tej sprawie. Pod nazwiskiem nikt nie chce powiedzieć nic konkretnego. Sam Wiśniewski, bardzo konsekwentnie, od samego początku swojej reżyserskiej kariery nie rozmawia z mediami. I mimo decyzji kolejnych komisji, potępiających jego zachowania, nadal robi spektakle. Najnowszy - już w przyszłym tygodniu.
Tekst powstał na podstawie wielu rozmów z osobami uczestniczącymi w opisywanych zdarzeniach, przeprowadzonych przez ostatni rok, a także na podstawie wcześniejszych publikacji w różnych mediach, mojego i cudzego autorstwa. Przez cały ten czas (również dzisiaj) wielokrotnie próbowałem się skontaktować na różne sposoby także z samym Grzegorzem Wiśniewskim. Nigdy nie odpowiedział na prośbę o komentarz czy wypowiedź.