- Przed zdradliwą pasją ochronił mnie okropny kac - wyjawia nam (a to rzadkość, bo wywiadów niemal nie udziela) weteran warszawskich scen, mistrz dubbingu, niegdyś gwiazda "Czterech pancernych i psa". Od 13 sierpnia Włodzimierza Pressa możemy oglądać w kinach w filmie "Czarna owca".
Warszawa, osiedle Stegny. Jeden z bloków z lat 70. Dzwonię do drzwi.
Włodzimierz Press* wita mnie ze smartfonem w ręku: – Przepraszam, właśnie sprawdzałem, jak wypadło słuchowisko, które zrobiliśmy.
– Świetnie wypadłeś – komentuje z drugiego pokoju żona, pani Renata, po czym pyta: – Tu będziecie rozmawiać? – Nie, nie, pójdziemy do kawiarni.
Więc idziemy.
Piotr Guszkowski: Słyszałem, że na planie „Czarnej owcy" w przerwach między zdjęciami siedział pan często z nosem w smartfonie.
Włodzimierz Press: Panuje przekonanie, że my, starsi, jesteśmy na bakier z technologią, ale ja całkiem nieźle sobie radzę. Często koresponduję z żoną, dziećmi, wnukami, rodziną za granicą – mailowo, na Messengerze i WhatsAppie [w trakcie wywiadu telefon zadzwoni kilka razy]. W gry żadne nie gram. Robię dużo zdjęć smartfonem i uwielbiam oglądać fotoreportaże, zwłaszcza że mój syn jest fotografem, któremu sekunduję z zachwytem. Poza tym śledzę wiadomości na portalach społecznościowych.
Polityka?
- Też, poza tym kultura, sprawy społeczne. Interesuję się sportem, ale nie jestem skażony kibicowskim szowinizmem. Jeśli widzę dobrze rozwijającą się akcję, to chciałbym, żeby zakończyła się sukcesem, nieważne na czyją korzyść. Traktuję relacje sportowe jak spektakl teatralny, a spektakle niosą tajemnicę. Wynik czy puenta pozostaje nieznana. A jeśli nawet jest znana, to pasjonujące pozostaje, jak tym razem zostanie ukazana, jak się to ma do naszej współczesnej wiedzy, doświadczenia i wrażliwości.