EN

19.11.2021, 14:05 Wersja do druku

Wiśniowy zad

O „Wiśniowym sadzie” Antona Czechowa w reż. Nikołaja Kolady w Teatrze im. Witkacego w Zakopanem pisze dla „Raptularza e-teatru” Maciej Stroiński


Motto: „Mój typ melanżu to takie tańczone” (Young Leosia, Szklanki)

Trwa wysyp Czechowa. Nawet już nie liczę kolejnych wystawień. Nie liczę i nie narzekam, śmiem tylko zauważyć, że coś dużo tego. Na samej Boskiej Komedii będą trzy duże Czechowy (spektakl Piaskowskiego, spektakl Bogajewskiej, spektakl Percevala). W jednym tylko roku w jednym mieście wojewódzkim wyszły dwie konkurencyjne antologie jego tekstów napisanych dla teatru (Wydawnictwo Officyna kontra Instytut Teatralny, ale nie ten, tylko, no, ten drugi), na które żeśmy czekali, jeśli dobrze liczę, czterdzieści dwa lata, od wydania BN-ki z 1979 roku. Nadpodaż Czechowa osiąga masę krytyczną. To nie jest korzystne dla tego pisarza, bo zarżniemy go ilością i na długo zapomnimy. W nowej fali czechowowskiej mamy też nurt cudzoziemski, z reżyserami importowanymi między innymi z ojczyzny pisarza: od Płatonowa Bogomołowa, "Wujaszka Wani" Wyrypajewa, przez Trzy siostry Percevala, Wiśniowy sad  Enukidzego, po Wiśniowy sad Jandy (artystka o sławie międzynarodowej, jakby z zagranicy) i Wiśniowy sad Kolady. Skupmy się na tym ostatnim, bo MUSIMY POROZMAWIAĆ.

Wcale nie jest powiedziane, że jak ktoś jest z kraju, z którego jest pisarz, to lepiej go zrobi, bo lepiej zrozumie. Szansa jest raczej, że poda go w sosie własnym.

Proszę mi wybaczyć, że tu zacytuję Milana Kunderę, ale facet dobrze mówi: „Nikt tak dobrze nie zrozumiał Rabelais’go, wciąż niedocenianego przez jego rodaków, jak Rosjanin: Bachtin; Dostojewskiego jak Francuz: Gide; Ibsena jak Irlandczyk: G.B. Shaw; Jamesa Joyce’a jak Austriak: Hermann Broch; uniwersalne znaczenie pokolenia wielkich Amerykanów, Hemingwaya, Faulknera, Dos Passosa, zostało po raz pierwszy objawione przez pisarzy francuskich («We Francji jestem ojcem ruchu literackiego», pisał Faulkner w 1946 roku, skarżąc się na głuchotę, na jaką natykał się we własnym kraju). Tych kilka przykładów nie jest dziwnym wyjątkiem od reguły; nie, to one są regułą: geograficzne oddalenie odsuwa obserwatora od kontekstu lokalnego i pozwala mu objąć wielki kontekst Weltliteratur. […] Czy chcę przez to powiedzieć, że aby ocenić tę czy inną powieść, można się obejść bez znajomości języka oryginału? Oczywiście, to właśnie chcę powiedzieć! Gide nie znał rosyjskiego, G.B. Shaw nie znał norweskiego, Sartre nie czytał Dos Passosa w oryginale. Gdyby książki Witolda Gombrowicza i Daniela Kiša zależały wyłącznie od osądu tych, co znają polski i serbskochorwacki, ich radykalna estetyczna nowość nigdy by nie została odkryta” (Milan Kundera, Zasłona, tłum. Marek Bieńczyk).

Czechow jest oczywiście rosyjskim pisarzem, ale byłoby niesprawiedliwe tak go ograniczać. Z racji swego fejmu i wpływu literackiego jest twórcą światowym, dziedzictwem wszystkich narodów. Nie twierdzę bynajmniej, że artyści z Rosji „nie umią w Czechowa”; nie mnie to oceniać, bo nie umiem w Rosjan. Nie uważam nawet, że Kolada weń nie umie. Obiektywnie jego spektakl jest najlepszy w świecie, lecz mój tyłek się nie poznał, wiercąc się i cierpnąc. Wolałbym już prędzej wersję à la kraj kwitnącej wiśni, w kolorze sakura. Coś w tym stylu dali w Kielcach w reżyserii Rekowskiego.

fot. Iwona Toporowska / mat. teatru

Wiśniowy sad Antona Czechowa ma już w podtytule, że nie jest tragedią, więc od razu problem, bo chociaż każdy, nawet Łukasz Lodkowski, posiada poczucie humoru, to nie każdy takie samo. Niektórych śmieszą dowcipy i żarciki Lotka i każdy ma święte prawo być przezeń śmieszonym. Najtrudniej jest wtedy, kiedy po minucie masz mniej więcej jasny ogląd, jaki rodzaj Lotka będzie w Zakopanem pociskany, i z góry wiesz też, jak długo, mianowicie trzy godziny, a nie możesz kliknąć spacji lub zmienić okienka, bo to nie internet, tylko rzeczywistość. To mnie totalnie dobija w teatrze po epidemii, że znowu leci na żywo.

Najważniejsze słowo tej inscenizacji to podtytuł sztuki, który brzmi Komedia. Jak u Piaskowskiego w sosnowieckim Wani, gdzie określnik gatunkowy wepchał się na przodek, Wiśniowy sad w Zakopanem jest spektaklem bardzo – i każdy sobie podstawi zależnie od gustu – śmiesznym lub nieśmiesznym. Komediowość tej komedii Kolada chyba zrozumiał jako jej cyrkowość i dlatego się wykazał cyrkowym typem dowcipu, czyli błażenadą. Dramatis personae pukają się w czoło jajkiem, chodzą w gumofilcach, a z tyłu im zwisa coś jakby przenośna muszla klozetowa, #chcecietozobaczyc. Klimat jest przaśny, ujutny, poczciwy, krindżowy. Można poczuć się jak na imprezie tematycznej zorganizowanej przez Faszyn from Raszyn. Ogólnie stylistycznie zdecydowanie na wschód od Edenu i tu przypominam pełen kontekst tego zwrotu: „Miał być wielki świat, a tu speluna, żulernia, wóda, puszki po konserwach za popielniczki służące, przypalone gary, kiła vulgaris i ogólnie stylistycznie zdecydowanie na wschód od Edenu” (Michał Witkowski, Fynf und cfancyś).

fot. Iwona Toporowska / mat. teatru

Nie wiem, co mi odbiło, żeby jechać na Koladę. Jego Maskaradę widziałem tak dawno temu, że już nie pamiętam, i pewnie dlatego zrobiłem to sobie. A czasem naprawdę warto być człowiekiem z góry uprzedzonym. Jeżeli Państwo widzieli jeden tylko spektakl tego reżysera, to ten Was nie zaszokuje, a może nawet ubawi. Tak jak są aktorzy, którzy grają wciąż to samo, i jak są tłumacze, którzy przekładają wszystko w jeden tylko sposób, tak są reżyserzy jednego spektaklu pod różnymi tytułami. Oczekiwać od artysty, że zmieni kopyto, na które trzaska swe dzieła, to jak czekać, aż teatr publiczny zarobi na siebie. Not gonna happen.

Nikołaj Kolada jest gwarancją pewnej odmiany teatru środka. „Na pewno będzie pięknie, jak zawsze u Koli, wesoło, wesoło, a potem smutno”. Tak Lidia Bogaczówna, wspaniała aktorka, napisała na Fejsie, wiedziona intuicją oraz znajomością rzeczy, i dokładnie się sprawdziło, tylko nie wiem, co z tym „pięknie”, bo to kwestia gustu, ale trajektorię nastroju przewidziała w stu procentach: dużo wesołości i krótki, acz zjazdowy finał.

Przedstawienie barokowe i to nie są puste słowa, gdy się chce powiedzieć, że czegoś jest dużo, bo Wiśniowy sad Kolady charakteryzuje się kluczową jakością ciężkiego baroku: horror vacui, lękiem przed pustką. Nie ma chwili ciszy, żadnej czechowowskiej pauzy, bo ciągle kapie z sufitu jak w takiej torturze więziennej, gdzie po wielu godzinach powtarzającego się odgłosu więzień umiera od środka. Raniewska zaczyna od postoperowej masakry na szlagierze Pust wsiegda budiet sołnce i potem już idzie z górki. Teatr im. Witkacego znajduje się w Zakopanem, ale aktorzy mówili językiem Hochpolnisch, mową literacką, „całkowicie bez akcentu” (Masłowska, Między nami dobrze jest). Mono Jermołaja wprost wydarte z gardła jak większość kwestii spektaklu. Podstawowa uwaga reżyserska powinna paść w mowie międzynarodowej: szatafaka. Przez wysoki volume postaci nie bardzo różnią się pomiędzy sobą, grają bardzo ensemble’owo, a nawet rewiowo. Tomek Domagała słusznie zdiagnozował podobieństwo tego showu do Marata/Sade’a (którego niedługo Klata wystawi bodajże w Szwecji), bo to wszystko wygląda jak w domu wariatów. Pod koniec robi się nostalgicznie dzięki podkładowi muzycznemu. Tekst dano bez skrótów.

Najlepsza jest scenografia. Pomysłowa, ironiczna. Drzewa przerobione na nogi od stołu, jakby już od razu ścięte. Dużo plastiku i drewna, co czytam metaforycznie. Spektakl operuje kiczem i byłby spektaklem Dudy-Gracz, gdyby nie był spektaklem Kolady. Wiadomo, jak to się kończy. Sad przepity i stracony, i wyrżnięty na letnisko. Przykuwa uwagę jeden z dialogów na pożegnanie: „Łopachin: Żegnaj, kochaniutki. Dziękuję za wszystko. Jak potrzebujesz, dam ci pieniędzy na drogę. Trofimow: Po co? Nie trzeba. Łopachin: Przecież nie masz. Trofimow: Mam. Dziękuję. Dostałem za tłumaczenie”.

Wiśniowy sad Czechowa w reżyserii Kolady. Wielki pisarz, znany reżyser, długi spektakl.

Źródło:

Materiał własny