- Teatry to specyficzne miejsca pracy, z dnia na dzień mogą wydarzyć się dziwne, złe czy niespodziewane rzeczy - z Michałem Karczewskim, aktorem w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie, o uprawianej profesji, pierwszych i najlepszych rolach oraz sposobie pracy, a także miłości do zwierząt i związanym z tym aktywizmem czy marzeniach, rozmawia Kamila Kasprzak-Bartkowiak.
Kamila Kasprzak-Bartkowiak: Z tego, co można przeczytać w twoim bio na stronie Teatru im. Aleksandra Fredry, to nie jesteś ani z Gniezna ani nawet z Wielkopolski. Jak trafiłeś do Fredry?
Michał Karczewski: Dziękuję za przypomnienie o bio wiszącym na stronie, trzeba je zaktualizować! Urodziłem się w rodzinnym mieście Aleksandra Kwaśniewskiego – Białogardzie, a na studia wyfrunąłem do Akademii Teatralnej w Białymstoku – jednej z najlepszych szkół o profilu lalkarskim na świecie, o czym mało kto wie. Po dyplomach stałem się wolnym strzelcem, przez kilka lat grałem gościnnie w różnych teatrach oraz byłem aktorem niezależnego Teatru Alatyr z Warszawy, z którym w Gnieźnie prezentowaliśmy mój ukochany spektakl inspirowany filmem „Rocky Balboa” oraz biografią Sylwestra Stallone’a w reżyserii Jakuba Kasprzaka.
Po półrocznym, przykrym doświadczeniu etatowym w jednym z uznanych teatrów, gdy byłem na trzecim roku studiów, zdecydowałem nigdy nie wracać na stałe do teatru. Panowały tam okropne tradycje i niewyobrażalny mobbing.
Do Gniezna przyjechałem na zaproszenie reżysera Tomka Kaczorowskiego, a efektem tego spotkania był spektakl „Z czuba albo #byćjakzlatanibrahimović”. Po mojej gościnnej, wrześniowej premierze w 2018 roku dyrekcja Teatru Fredry zapytała o moje plany na przyszłość. Miałem ich wtedy sporo, ale miałem też czas na zastanowienie. Poznałem plany teatru i od początku stycznia 2019 roku ciągle tutaj jestem.
KKB: To dłuższy, czy krótszy przystanek w twojej karierze? Bo jednak trochę zjeździłeś Polskę i nie tylko.
MK: Jestem pracoholikiem. Jeszcze w trakcie studiów udało mi się zrobić jedną premierę w teatrze fizycznym w Czechach, a przez następne lata poznawałem języki teatralne i sposoby pracy w innych krajach na różnego rodzaju warsztatach i spotkaniach. Teatry to specyficzne miejsca pracy, z dnia na dzień mogą wydarzyć się dziwne, złe czy niespodziewane rzeczy. Jestem realistą, nie lubię być niemile zaskakiwany. Nigdy nie wiemy, co się wydarzy, więc niczego nie zakładam. Wiem jednak, że wybrałem doskonale.
Profil teatru mi odpowiada, praca jest często stymulująca, nie muszę na gwałt szukać bodźców, moje psy mają tutaj raj, uczestniczą w próbach i są przez wszystkich czule traktowane, mam wolną rękę we wszelkich prozwierzęcych akcjach – to dla mnie najważniejsze.
Niech to trwa, niech dalej pnie się wyżej i wyżej. Od dziecka żyję teatrem, to właśnie chciałem robić. Nie interesuje mnie film czy serial, chociaż fajnie byłoby tyle zarabiać w teatrze, ale jak słyszę casting albo salf-tape – robi mi się niedobrze. Uwielbiam tu i teraz, z żywą widownią.
„Trzeci dzwonek, trzeci dzwonek” – gaszę papierosa, czuję się prawie najlepiej. Bo najlepiej jest, jak wracam do życia „po robocie” do domu. Otwieram drzwi i po chwili mam wylizany przez psy pysk. Wychodzimy na spacer, wracamy do łóżka, a głowa pracuje, oczywiście nie zawsze. Lubię analizować przebiegi. Nawet jeśli gramy od piątku do niedzieli jeden tytuł, są to trzy różne spektakle. Chyba nigdy nie przestanę tym żyć. Trochę śmiesznie to wszystko brzmi, ale tak właśnie jest. Ja tym właśnie żyję. No cóż.
KKB: Czy taka mobilność wynika bardziej z ciekawości świata i stawianych sobie wyzwań, czy może poszukiwania swego miejsca na ziemi i stabilności ekonomicznej?
MK: Niektórzy mówią, że nie istnieje coś takiego jak stabilność, inni mówią, że stabilność to śmierć. O pieniądzach w teatrze nie chcę rozmawiać, bo nie mogę się denerwować, to skomplikowany temat w tej dziedzinie sztuki, chyba na oddzielną rozmowę. Wiem, gdzie jest moje miejsce na ziemi. Wychowywałem się nad Bałtykiem, zimnym i takim nie za przejrzystym. Jakoś po studiach starałem się dostać do teatru na Wybrzeżu, ale nie zasługiwałem na odpowiedź. Nigdy nie cisnę, bo chodzi o to, żeby było dobrze. Myślę, że teraz jest.
Co do podróży, nie interesują mnie. Większość wolnego czasu poświęcam zwierzętom, to mnie niesie.
Do rodzinnego domu udaje mi się wracać przy okazji świąt. Teatr, zwierzęta, morze – wtedy miałbym wszystko. Słabo pływam, ale nic mnie tak nie hipnotyzuje. Ktoś powie – nuda, wolę pocić się, chodząc po górach albo zjeżdżając na stoku. Ja kocham taką bezczynność. Szum morza, książka, wpatrywanie się w horyzont… Systematycznie przychodzi mi myśl, jak bardzo zazdroszczę mojej siostrze, która cały rok pracuje w biurze z widokiem na morze, sam budynek mieści się na plaży, a zespół liczy kilka osób. Zawsze kiedy ją odwiedzam w pracy, panuje tam jakiś totalny spokój, cisza, harmonia.
KKB: Twój dorobek artystyczny robi wrażenie – zwłaszcza jak na niespełna 30-letniego człowieka. Jakie role i sposób pracy twórczej są tobie szczególnie bliskie?
MK: Dziękuję za to „niespełna”, ale jeszcze parę miesięcy i trzeba będzie się pożegnać z dwójką z przodu. Jak już wspomniałem, numer 1 – „Rocky Balboa”. Byliśmy grupką młodych, ambitnych ludzi, którzy chcieli robić coś, co naprawdę ma sens, jest wartościowe, szczere, po coś, bla, bla… i tak właśnie było!
Niestety, rzeczywistość nas zweryfikowała i rozsiała etatowo po całej Polsce – ciężko było zgrać kalendarze odpowiednio wcześnie, by móc organizować kolejne grania, wcale nie gwarantujące profitu.
Wspaniała przygoda, ale zarabiać coś trzeba. Może gdybyśmy mieli zapewnione systematyczne grania, których nie musielibyśmy organizować na własną rękę, ale niestety. Nie mieliśmy w ekipie twarzy znanych z serialu czy filmu. Nie mieliśmy własnego magazynu, samochodu, ekipy technicznej, nikogo – wszystko robiliśmy sami, samochody wynajmowaliśmy, a scenografię trzymaliśmy w piwnicy scenografa. Po jakimś czasie Teatr Dramatyczny w Warszawie wyciągnął do nas rękę i wskoczyliśmy na stałe do ich repertuaru. Wspaniała droga przez mękę polskiego, niezależnego teatru alternatywnego. Wspominam z wypiekami wiele wspaniałych przygód, o których nikt nigdy nie wspomni w żadnej książce!
KKB: A jak jest w Gnieźnie? Dotychczas wcieliłeś się między innymi we Freddiego Mercury’ego w spektaklu „Królowa. Freddie – jestem legendą” Piotra Siekluckiego, Geoffroya w „Historii przemocy” w reżyserii Eweliny Marciniak, a także wystąpiłeś w „I tak nikt mi nie uwierzy” Wiktora Rubina, w przedstawieniu „Kamionna. Opowieści rodzinne” Mateusza Bednarkiewicza, czy w czytaniu performatywnym „Piczomiry, królowej Branlomanii” Aleksandra Fredry w reżyserii Marcina Libera…
MK: Każde doświadczenie jest dla mnie ważne. Marciniak, Liber, Janiczak, Rubin, Augustynowicz, Rychcik, Wierzchowski, Łagowska, Bednarkiewicz, Sieklucki, Bukowski, Kaczorowski, Zaleski, Czuj – to nazwiska, z którymi spotkałem się w pracy w Gnieźnie. Sporo w krótkim czasie. Z każdego spotkania wyciągam coś dla siebie. Z jednych spotkań więcej, z innych mniej, ale zawsze „coś”. Każdy spektakl w Gnieźnie to zupełnie inne przeżycie.
Uwielbiam wcielać się w postać Freddiego i tracić oddech w układach tanecznych. Cieszę się, że mogę być częścią „Historii przemocy” i grać w basenie, do którego pada zimny deszcz.
Warunki ekstremalne, szczególnie przy przebiórce z mokrych ciuchów w mokre, w przeciągu, w kulisie, ale przeżycie nieziemskie. Proces „I tak nikt mi nie uwierzy” to zupełnie innego rodzaju doznanie, wspaniałe napięciowe ćwiczenie. Jednak najważniejszą i najbliższą memu sercu rolą jest postać Dzikiego w przedstawieniu „Gaz!” Marcina Wierzchowskiego. Wspaniała praca w połączeniu z tematem wypowiedzi, z którą się utożsamiam w zupełności. Ponad trzy godziny interesującej formy. Warto odwiedzić Gniezno. Warto zobaczyć każdy spektakl.
KKB: Charakterystyczna twarz bardziej pomaga, czy przeszkadza aktorowi? Bo nie da się ukryć, że masz oryginalną urodę.
MK: Usłyszałem kilka razy, że mam nietypową urodę. Mój mistrz, Wacław Dąbrowski, jeszcze przed moją szkołą teatralną rzucił, że „żydowskie i cygańskie role są twoje”. Miesiąc po rozpoczęciu nauki w Akademii Teatralnej w Białymstoku zaoferowano mi rolę żydowskiego chłopca w filmie pokazywanym później na festiwalu filmów żydowskich w San Francisco.
Na koncie mam jeszcze rolę Kopernika dla japońskiej TV publicznej. Ostatnio stałem się Karolem Marcinkowskim na wystawie mobilnej Pałacu Generała Dąbrowskiego w Winnej Górze.
Dla mnie w charakterystyczności jest coś pociągającego, jakaś tajemnica.
KKB: Marzysz o jakiejś konkretnej roli?
MK: Postać Dealera/Klienta w „Samotności pól bawełnianych” B.M. Koltèsa. U kogo? Nie wiem, może w czterech różnych przestrzeniach, różne światy różnych artystów? To byłoby coś. Fajnie, jeśli rola staje się wyzwaniem. Chciałbym się teraz trochę ruszyć i pokrzyczeć. Kocham teatr, po prostu.
KKB: Jednak granie i scena to tylko jedna twarz Michała Karczewskiego. Bo oprócz tego lubisz też sport i zwierzęta, a jeśli już o tych ostatnich mowa, to jesteś też weganinem. Opowiedz o tym więcej.
MK: I sport, i muzykę. Miałem epizod w klubie koszykówki, do dziś mam nawet buty mojego idola Iversona, ściągnięte ze Stanów, które mają już 16 lat i w których rozgrywałem mecze. Aby mieć jego fryzurę z dobieranymi warkoczykami spędzałem nawet 7 godzin u fryzjera przed meczami weekendowymi, bo w tygodniu był zwykły kucyk. W letnim okresie zdarza mi się te buty założyć i wyjść porzucać. Kiedyś było znacznie więcej czasu na grę. Czasami łapię za gitarę, żeby się wyciszyć, i wracam do muzyki klasycznej, od której się uzależniłem w młodym wieku.
Reszta wolnego czasu to spacery z podopiecznymi. Tak, jestem na diecie wegańskiej. Wegetarianizm nie wyklucza cierpienia zwierząt. Całe życie byłem w obecności psów, czuję się przy nich bezpiecznie i dobrze. Cienki to mój adopciak, którego wyciągnąłem z warszawskiego Palucha. Od pierwszego spojrzenia wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Nie przyszedłem do schroniska z wyobrażeniem czegokolwiek. Miało zaiskrzyć – zaiskrzyło.
Nie wyobrażam sobie, gdyby Cienkiego miało nie być. Cienki stał się też twarzą prozwierzęcych akcji Teatru Fredry, stał się teatralnym psim celebrytą, zaczepianym na gnieźnieńskich ulicach. To miłe, bo oznacza, że to co robimy trafia do ludzi.
W związku z tym, że sam prowadzę dom tymczasowy dla zwierząt, tworzę ogłoszenia adopcyjne w internecie, postanowiłem, że zapytam panią dyrektor Joannę Nowak, czy w teatrze mogłoby się znaleźć takie miejsce z ogłoszeniami.
„Panie Michale, nie ma problemu.” – usłyszałem.
Wymyśliłem, jak to ma wyglądać, Agnieszka Wielewska zaprojektowała, panowie w pracowni wykonali, ogłoszenia zawisły, zwierzęta znajdują domy, a pierwszy, honorowy zwierzak – kot – w dzień inauguracji kącika trafił do domu dyrektor Joanny Nowak.
W ślad za nami poszedł Teatr Maska w Rzeszowie, któremu naprawdę zależy na losie zwierząt i również organizuje ciekawe wydarzenia, dlatego też postawili u siebie swój kącik!
Bez względu na wykonywany zawód i miejsce pracy, kącik adopcyjny możemy stworzyć wszędzie, nie trzeba dużo miejsca i specjalnych narzędzi, wystarczą kartki ogłoszeniowe położone w poczekalni na stole albo przypięte do tablicy ogłoszeń.
W kwestii zwierzaków robię, co mogę. Jestem domem tymczasowym, działam w porozumieniu z różnymi fundacjami, pomagam w transportach, bywam na interwencjach, jestem schroniskowym wolontariuszem, organizuję zbiórki i bazarki, wspieram finansowo organizacje oraz osoby prywatne, uświadamiam ludzi, zachęcam do adopcji, wolontariatu i przechodzenia na dietę roślinną – efekty są naprawdę fajne, warto się temu poświęcić.
Jakiś czas temu prasa doniosła, że mały nietoperz terroryzował przez tydzień mieszkańców jednego bloku. Służby odmawiały przyjazdu, tłumacząc się, że nie są przeszkolone i nie poradzą sobie z trzynastogramowym maluchem.
Nie zastanawiałem się ani chwili i pojechałem go szukać, niestety, bez skutku. Noc miał spędzić na dnie mojej lodówki, a rano czekała go podróż do poznańskiej „Salamandry”. Do dziś się zastanawiam, jak potoczyły się jego losy…
KKB: A skoro zwierzęta, to też Marianna. Powiedz o jej działaniach i o tym, jakie nieszczęście ją spotkało.
MK: Marianna to młodziutka dziewczyna działająca w Fundacji Viva! na rzecz pokrzywdzonych zwierząt, która uległa nieszczęśliwemu wypadkowi. W drodze do domu spadła z dobrze znanego jej murku, który codziennie napotykała. Złamanie kręgosłupa, operacja, rehabilitacja… Pomyślałem, by odezwać się do kilkudziesięciu znanych mi osób z pytaniem, czy nie chcieliby włączyć się do akcji pn. Wyjątkowe licytacje na pomoc Mariannie (publiczna grupa z licytacjami). Zdecydowana większość osób weszła w to bez pytania.
Do zgarnięcia były między innymi szpilki Eweliny Marciniak, warsztaty malarskie z Wojciechem Brewką, Gdyńska Nagroda Dramaturgiczna Joli Janiczak, płyta winylowa z autografem Wacława Zimpla, komplet książek z dedykacją od Marty i Zygmunta Miłoszewskich, warsztaty aktorskie, spotkania z aktorami i reżyserami oraz wiele innych.
W sumie ponad 80 licytacji! Gdyby nie pomoc Lidii Łączny i Justyny Ucińskiej, to bym tego nie ogarnął. Wielkie dzięki, dziewczyny! Na finał akcji, czyli pod koniec zeszłego roku, zbiórka Marianny przekroczyła kwotę 25 tysięcy złotych. Mamy nadzieję, że te pieniądze pomogą jej w powrocie do pełnej sprawności.
A w marcu dla Viva! Interwencje zorganizowaliśmy zbiórkę do puszki przed trzema weekendowymi spektaklami „Królowej. Freddie – jestem legendą” – gnieźnianie okazali się hojni i udało się zebrać wspólnie 2114,79 złotych na ratowanie zwierząt!
KKB: A czego tobie życzyć?
MK: Zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Żeby wszystko się w końcu poukładało i uchowały się we mnie resztki wiary, że to, co robię, jest po coś. Wolności twórczej, dobrej współpracy, lepszej pamięci, mniej stresu i jak najtańszych wizyt u weterynarza oraz jak najlepszych wyników badań. Nieustającej pracy, bez niej robię się chory.