Ostatnią osobą, która odwiedziła Jerzego Trelę, był Krzysiu Globisz – mówi Witold Bereś i ujawnia kulisy filmu „Prawdziwe życie aniołów”.
W jakich okolicznościach Jerzy Trela zagrał swoją ostatnią rolę?
- Wymaga to szerszej opowieści. To jest już taka wieloletnia, bardzo krakowska historia. Oto za projektami filmowymi, które od dwudziestu lat tworzę, sklejam czy po prostu produkuję, zawsze stoi grupa ludzi – reżyser Artur Więcek „Baron”, dziennikarz Krzysztof Burnetko czy producentka Aneta Zagórska. Oraz wybitni aktorzy. I jeszcze kilkoro innych, ważnych dla mnie osób. Szalenie się cieszę z tego, że dane mi było spotkać w życiu grupę przyjaciół, którzy podobnie myślą o świecie – to mnie buduje.
Dawno, dawno temu właśnie z Baronem usiedliśmy na kawę sensu largo, by ustalić, że chcemy wspierać świat prostych wartości, w które wierzymy, bo pomimo naszego codziennego zagonienia, to one są właśnie najważniejsze. To dobro, miłość, rodzina, przyjaciele. Małe słowa, drobne smaki. Takim dobrym chwytem byłaby filmowa opowieść o bożym prostaczku, przychodzącym z innego świata, który wylądowałby w naszej dziwnej cywilizacji i jej nie rozumiał. Lecz mimo to, choć niejako z rozpędu i przypadkiem, jakoś by ją naprawiał. Ostatecznie wymyśliliśmy więc anioła Giordano, który żyje w Niebie, ma już 150 lat, ale czuje się młodo. W Niebie, wiadomo, nic ciekawego się nie dzieje. Dlatego Giordano przytył i się nudził. Ale po kryjomu chadzał też do Czyśćca, gdzie spotykał dusze częściowo rozgrzeszone, w tym Elvisa Presleya, od którego uczył się grać na gitarze i czasami popalał z nim papierosy. Zastanowiliśmy się z Baronem, co by było, gdyby ten anioł – lekko podatny na zepsucie, a jednak bardzo dobry i przyzwoity – wylądował przez pomyłkę nie w „Holland”, lecz w „Poland”, w Krakowie właśnie. Od razu wiedzieliśmy, że do tej roli doskonale pasuje Krzysztof Globisz.
Dobra intuicja obsadowa, bo wybitny aktor Starego Teatru, wcześniej nie pokazał się w dobrodusznej, komediowej roli.
- Mieliśmy okazję Krzysztofa poznać prywatnie, ale istotnym elementem naszej współpracy było wcześniejsze kręcenie telewizyjnego serialu „Filozofia po góralsku wg księdza Tischnera”. Globisz zauroczył się Tischnerem, bo jest z tej generacji aktorskiej, która uważa, że zanim się zacznie grać, trzeba wszystko przepuścić przez intelekt: przeczytać wszystko, co się da, związanego z granym tematem. Pasjami czytał Wittgensteina, a także dzieła filozoficzne księdza Tischnera. Ale gdy zagrał w naszym serialu, poza wybitnym aktorem zobaczyliśmy w nim dobrego człowieka. Nie lubię mówić, że sztuka winna mieć przesłanie, bo powinno się opowiadać historię, a nie ideę, ale mając skrzywienie inteligenckie, zawsze doczytujemy się czegoś więcej. I to było u Krzysztofa w roli Giordana ważne. Po latach wspominał zresztą, że zagrał wiele wspaniałych, głównych ról dramatycznych w ważnych spektaklach teatralnych, ale i tak większość ludzi kojarzy go z dobrotliwym aniołem Giordanem. A wraz z Krzysztofem pojawił się też w filmie Jerzy Trela.
Kolejny gigant Starego Teatru, który dopiero w waszym filmie otrzymał szansę pokazania swojej komicznej siły.
- Jurek pewnie nie zagrałby w filmie, gdyby Globisz nie wstawił się za nami. Sam w życiu bym się nie odważył poprosić Jerzego Trelę o to, żeby zagrał menela, pijaczka, szajbuska.
A skąd taki pomysł obsadowy?
- Obsadą u nas rządzi nie producent, lecz reżyser – i tak być powinno w kinie autorskim (śmiech). Ale prawdą jest i to, że
filmy z duetem Globisz–Trela, chociaż bajkowe, są mocno zakorzenione w naszym miejscu na ziemi, czyli w Krakowie.
Tu naprawdę żył Szajbus, kloszard, który znał chyba z siedem języków. Potrafił zaskoczyć rozmową z Hiszpanem po hiszpańsku, jednocześnie potrafił w niedzielne południe wykrzyczeć na cały Rynek „Bereś, ku…wa, jak ty się nazywasz?!”, aby mnie tylko skonfudować. Był bezdomnym alkoholikiem, skończył tragicznie. Tacy dziwacy w Krakowie byli, są i będą.
Jednak Trela zagrał błazna filozofa.
- Tak, i to jest kwestia, na którą ja, Baron i moi przyjaciele zwracamy uwagę: nie kieruj się w ocenie człowieka zewnętrznością. Zarówno ten filmowy błazen, jak i wielu artystów krakowskich, którzy mają lekkie lub większe problemy psychiczne, co się przecież zdarza, często są dobrymi, głębokimi, mądrymi ludźmi. Przecież nawet gdy w pierwszej rozmowie Szajbusek mówi do anioła: „Chcesz w ryja?”, co niektórych oburzało, to jest to przecież rodzaj asekuracji, biorący się ze wcześniejszego poranienia w ludzkich relacjach. Czyli jest to brutalność pozorna, obronna, skrywająca wewnętrzną wrażliwość. I właśnie takie ujęcie postaci spodobało się Jurkowi, który postanowił nam pomóc. Polubił nas, bo zrozumiał, że chcemy przedstawiać fajny, dobry świat. Czasu na granie nie miał, a dla nas znalazł czas. Nie mieliśmy pieniędzy, a zgodził się grać za symboliczne stawki.
Jak pan zareagował na udar Krzysztofa Globisza?
- Od czasu „anioła” się zaprzyjaźniliśmy. Gdy ja przemieszkiwałem w Warszawie, on też w Warszawie bywał i pracował. Różnie nam się losy układały. Pamiętam też i takie spotkanie, że żaliliśmy się na świat, który nie ma sensu, zwierzaliśmy się z męskich kompleksów. A osiem lat temu Krzysztof dostał udaru mózgu. Historia była dramatyczna, bo nocując w wynajętym pokoju, jedyne co mógł zrobić, to zadzwonić do żony Agnieszki. Ale nie mógł już mówić, wydawał tylko niejasne dźwięki. Żona na początku pomyślała, że to jakiś kawał, a okazało się, że Krzysiu nie był w stanie nawet powiedzieć, gdzie jest i co się stało. Agnieszka, trzymając go na linii przez sześć godzin, jednocześnie bombardowała warszawską policję, żeby ta odnalazła męża. Policjanci, namierzając komórki, w końcu zidentyfikowali adres. Włamano się do mieszkania. Krzysztof był w stanie ciężkim. Lecz gdy lekarz powiedział brutalnie o przyszłości Krzysztofa, że będzie żył jak roślina, Agnieszka odpowiedziała: „Nigdy w życiu!”. I dopięła swego – stał się cud, Krzysztof wyzdrowiał. Oczywiście, nie wrócił do swojej dawnej formy, ale żyje i gra, również dzięki rehabilitacji, na którą pieniądze pomagali zbierać wszyscy. Ania Dymna zorganizowała „Koncert dla Anioła”, zgromadzono setki tysięcy złotych.
Przez długi czas Krzysztof był właściwie w stanie śpiączki. Odwiedzała go rodzina i oczywiście Jurek Trela. Bywał u Krzysia często i czytał mu książki Tischnera, nie mając pewności, czy Krzysztof go słyszy. Ale czytał. W końcu stał się kolejny cud i Globisz wrócił do gry. A ja nostalgicznie oglądając któregoś wieczora naszego „anioła”, zadzwoniłem do Barona z pomysłem, żeby zrobić film o Globiszu, Treli, ich przyjaciołach: film, o tym, jak Krzysztof wpada w chorobę i z niej wychodzi.
Dokument?
- Tak. Ale Baron był sceptyczny wobec formy dokumentu. Tak doszliśmy do pomysłu na fabułę, by pokazać Krzysia przed chorobą, w czasie choroby i rehabilitacji. Myślałem nawet, żeby zatrudnić aktora dublera, ale Baron powiedział, że zrobimy scenariusz w taki sposób, żeby Krzysztof mógł sam wszystko zagrać. Po czterech latach problemów, bo przytrafiła się pandemia, bo mieliśmy problemy z dotacją z PiSF, decydującą rolę w finansowaniu filmu odegrało miasto Kraków. Bez pomocy prezydenta Jacka Majchrowskiego i wiceprezydenta Andrzeja Kuliga na pewno nawet byśmy nie zaczęli, choć problemy mieliśmy do końca. Wtedy pojawił się kolejny anioł – profesor Marian Zembala, obecnie już nieżyjący, który właśnie był po udarze i uznał, że trzeba wspólnie walczyć z tą straszną chorobą. A na samym końcu, kiedy brakowało nam pieniędzy na wypłatę ostatnich honorariów, zjawił się Zygmunt Solorz, jeden z największych polskich przedsiębiorców, właściciel m.in. Polsatu. I to jest kolejna historia magiczno-anielsko-krakowska.
Jak do niej doszło?
- Żeby nikt sobie nie myślał: nie bywamy w świecie wielkiej finansjery, żyjemy sobie na boku w ślicznym, ale oszczędnym mieście. Lecz właśnie tu, trafu trzeba, między Rynkiem a deszczem, kiedyś, prywatnie i zupełnie niespodziewanie, na jakiejś krakowskiej nocnej, wielogodzinnej trasie, między koncertem muzyki klemzerskiej na Kazimierzu a kultowymi kiełbaskami pod Halą Targową, spotkałem Solorza wraz jego przyjaciółmi. Bardzo szybko okazał się przeuroczym, ciepłym i wrażliwym człowiekiem, będącym zaprzeczeniem potocznego wizerunku zimnego biznesmena. Gadaliśmy o wszystkim do białego rana… I to niby było wszystko. Ale kiedy już było ciężko z domknięciem filmu, nadużyłem życzliwości przyjaciela i poprosiłem o pokazanie Zygmuntowi naszego dzieła. A on, który nie ma czasu na oglądanie filmów, na nasz film czas znalazł i… się nim wzruszył. I zdecydował, że nam pomoże. Ot, bo trzeba ludziom pomagać.
To fajna historia, bo pokazuje, że jak wierzysz w anioły, masz szanse je spotkać.
A że Krzysztof Globisz też anioła spotkał, więc tytuł naszego filmu jest bardzo adekwatny do tej historii: „Prawdziwe życie aniołów”.
Kogo gra Krzysztof Globisz?
- Gra siebie przed udarem, w czasie ciężkiej choroby i rehabilitacji oraz po rehabilitacji. Bruce Willis miał afazję, Sharon Stone lekki udar. Cały świat wie, jak aktorom ciężko z tego wyjść. To bywa jak wyrok śmierci, dlatego gdy kobiety oglądają „Prawdziwe życie aniołów”, płaczą, ale panowie też. Baron wszedł na wyżyny reżyserii.
A Jerzy Trela?
- Tak jak w życiu odwiedzał chorego Krzysztofa, tak w filmie odwiedza bohatera… Pomaga mu się golić, przebierać. Żyć. Czyta mu książki. A żonę Agnieszkę gra Kinga Preis. Wspaniale!
Dołączyła do wcześniejszych wspaniałych bohaterek granych przez Ewę Kaim i Annę Radwan.
- Tak – mieliśmy zawsze wspaniałe aktorki, które dają wiarę w sens większy, niż tylko widać na ekranie.
Powstała w sumie fabuła, w której głównej postaci granej przez Krzysztofa nadaliśmy imię Adam, jakie nosił pierwszy człowiek, bo staramy się wrócić do podstawowej opowieści o człowieku i o świecie podstawowych wartości.
Do tego, co było u praojca Adama, czyli zachwytu kobietą, grzechu, ale też prostego życie w ładzie. To jest nadal najważniejsze, pomimo zarazy, wojny i fatalnych rządów. One przeminą, a wartości pozostaną. Film dedykujemy Agnieszce Globisz, z dopiskiem „Tym, którzy trwają w miłości”. Zaś ja, kiedy kończyliśmy film, też leżałem w szpitalu i byłem pewien, że już nigdy nie zobaczę świata – wnuczki, która właśnie się urodziła, przyjaciół, kolegów. Ratowała mnie żona, podtrzymywała na duchu. Wyszedłem ze szpitala po czterech miesiącach wykończony, zobaczyłem film i chyba coś zrozumiałem. Nie chodzi przy tym o żadną konkretną miłość. To może być miłość gejów, dziadka i wnuczki, córki i ojca.
W tym sensie nasz film nawiązuje również do innego wielkiego bohatera naszego środowiska, tym razem bohatera z filmu dokumentalnego. Myślę o Marku Edelmanie, który mówił, że w czasie wojny, w getcie najważniejsze było poczucie bliskości z drugim człowiekiem. I miłość. I przyjaźń. I koledzy z podwórka. To jest nasza prawdziwa ojczyzna.
Jakie były ostatnie tygodnie Jerzego Treli?
- Jurek od dawna zmagał się z ciężką chorobą, a od pół roku było wiadomo, że jej powodem jest nowotwór, co musi się źle skończyć. Oczywiście, odwiedzaliśmy go w szpitalu. Raz był w dobrej formie, raz w złej, a jego przyjaciel Krzysztof Jasiński przynosił mu rosołek, który gotował znany krakowski restaurator Janek Baran. Ale tak się złożyło, że ostatnią osobą, która go odwiedziła, był Krzysiu Globisz, który – wraz z Baronem – przyszedł do niego, tak jak Jurek przychodził do Globisza, gdy on wcześniej był w biedzie. Krzysiu ma trudności z mówieniem, owszem, może nauczyć się roli, zwłaszcza jeśli to monolog, ale ma ten rodzaj afazji, która uniemożliwia reakcję w rozmowie. Chciał cały czas coś odpowiadać, a mówił „Kur… kur…”, nie kończąc.
Tak jak we wspaniałym spektaklu „Wieloryb” w Łaźni Nowej.
- Tak, ale w końcu powiedział do Jerzego: „Kocham cię!”. Wszyscy mieli łzy w oczach, bo Trela odpowiedział: „Kocham ciebie też!”. Razem w szpitalu na tablecie zobaczyli kilka wspólnych scen z ich ostatniego, wzruszającego filmu, czyli właśnie z „Prawdziwego życia aniołów”. Jurek, już bardzo chory, bardzo zmęczony, kiwał głową i miał do Krzysia jeszcze tylko jedno życzenie: „Krzysiu, kup piwo następnym razem. Ja nie mogą pić alkoholu, ale jak widzę ciebie tutaj i ciebie w tym filmie, to setkę piwa bym z tobą wypił. Rozlejemy butelkę piwa dla nas tu wszystkich. Przyjdź z tą butelką piwa”. Krzysiu kupił tę butelkę piwa, ale do szpitala nie zdążyli przyjechać. Jurek odszedł.
Witold Bereś
Redaktor naczelny miesięcznika „Kraków i Świat”, producent filmowy, publicysta, prozaik, ostatnio ukazała się jego opowieść „Pilchu. Na rogu Wiślnej i Hożej” (Wielka Litera) oraz eseje „Zaraza. Lekcja nieprzerobiona” i „Statek głupców. Biedni Polacy patrzą na Usnarz” (Austeria). Z Anetą Zagórską i Arturem Więckiem „Baronem” ukończył właśnie fabułę „Prawdziwe życie aniołów”, kontynuacją „Anioła w Krakowie” i „Zakochanego Anioła”.