Jerzy Stuhr nie żyje. Kto będzie nas teraz bawił? Kto będzie nas teraz smucił? Kto opowie o szarej rzeczywistości, czasem bawiącej do łez, a czasem wyciskającej łzy bezsilności, tak jak on? Pisze Aniela Bocheńska z Nowej Siły Krytycznej.
Jaka jest państwa ulubiona scena z Jerzym Stuhrem? Mogłabym zrobić na ten temat ankietę uliczną. Wachlarz odpowiedzi byłby tak szeroki, jak kariera tego najwspanialszego z polskich komediodramatycznych aktorów. Komediodramatyczny – taki właśnie był on i taka była jego niesamowita filmografia. Z każdą kolejną rolą znajdował w świecie to, co najbardziej wrażliwe na uszkodzenia, najważniejsze czy najsmutniejsze i opowiadał o tym tak, że nie mogliśmy się nie śmiać. Był Stańczykiem na miarę naszych czasów, mądrym błaznem Polski Ludowej, transformacji i w końcu III RP. Jak inaczej mówić o kimś, kto stworzył role tak kluczowe dla polskiej kultury, jak Maks z „Seksmisji” i osioł ze „Shreka”.
A świat ciągle się zmienia, nie czeka, aż znajdziemy sobie nowych bardów i nowe autorytety. Wojciech Młynarski w jednej ze swoich piękniejszych piosenek początku lat dziewięćdziesiątych prosił inteligencję o to, żeby się nie wycofywała, bo bez niej nie uda się na nowo zbudować tego kraju. Jerzy Stuhr posłuchał wezwania. W ostatnich latach życia, mimo choroby, nie wycofywał się z debaty publicznej i raz po raz zajmował stanowisko w sprawach, które uważał za ważne.
Do wewnętrznej emigracji próbowały namówić go niektóre rządy i środowiska, ale przecież nie takim okolicznościom stawiał czoła w przeszłości ten ikoniczny aktor. Nikt tak wspaniale nie potrafił obiecać, że świat się zmieni, ale to od nas zależy, w jaki sposób się to stanie, jak on to zrobił w ostatniej scenie „Seksmisji”, krzycząc: „Bocian! Jak my żyje, to my też!”.
Jerzy Stuhr odszedł i pozostawił po sobie nieśmiertelne role i postaci, wychowujące kolejne pokolenia. To znaczy, że zostawił bardzo dużo ludzi w różnym wieku, rozglądających się na boki i czekających aż ktoś, tym wszędzie rozpoznawalnym głosem wrzaśnie wesoło i zakpi sobie ze śmierci. Tylko że na tym właśnie polega cały pic, że nikt już nas nie pocieszy, bo polski nadworny pocieszacz opuścił ten padół łez. Dzień po Tadeuszu Woźniaku, po niego również przyszedł „zegarmistrz światła purpurowy”. Myśmy zostali, bezsilnie patrząc po sobie nawzajem i pytając co dalej.