„Grzyby” wg scen. i w reż. Weroniki Szczawińskiej i Piotra Wawra Jr w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Kocham jeździć na grzyby. Moja najwspanialsza małżonka nauczyła mnie je zbierać, podając recepty i wskazując uwagę na pewne prawidłowości wśród tej roślinności. Czyli jak znajdziemy kurki, to zaraz obok powinniśmy znaleźć kolejne. Kurki są fenomenalne z jajkami, pod warunkiem, że jajek jest mniej. Podgrzybki na przykład lubią mech, mniej nasłonecznione miejsca, igliwie i też rosną w rodzinach, aczkolwiek w pewnej odległości. Koźlaki lubią tereny podmokłe, las mieszany, brzozowy. Na granicy lasu i pola lubią bytować prawdziwki. A pod niskim drzewostanem sosnowym, w zagajnikach czy na łące, znajdziemy mnóstwo maślaków. Kanie lubią łąki i przestrzeń – można je zobaczyć z dużej odległości. Są podobne do trujących muchomorów więc wielu grzybiarzy nie będąc pewnym znaleziska po prostu je odpuszcza. Kocham je w cieście naleśnikowym, a także smażone jak schabowy. Rydze lubią przydrożne rowy, są smaczne lekko posolone, prosto z patelni. Godzinę jazdy od Warszawy zawsze znajdziemy grzyby, oczywiście pod warunkiem, że pogoda jest sprzyjająca. Muszą być ciepłe, wilgotne noce, wtedy mamy gwarancję pełnych koszyków. Mam swoje ulubione miejsca na zbieranie, zdradzę, że to kierunek na Wyszków i Węgrów, ale szczegółów lokalizacji, darujcie, nie ujawnię. Kilka razy wybrałem się w leśną gęstwinę i powiem szczerze, że wspomnienia ze zbiorów w Borach Tucholskich czy Gór Świętokrzyskich do tej pory wywołują u mnie falę pozytywnych emocji i wspomnień.
A teraz o spektaklu „Grzyby”, w którym raczej nie o zbieractwo chodziło, więc po co ten mój przydługi wstęp, zapytacie? Ano dlatego, że o samym przedstawieniu, dramaturgicznie raczej dość wątłym, niewiele dobrego da się powiedzieć. Chyba, że posiada się wiedzę teatrologiczną czy mykologiczną na tyle obszerną, że dobudowanie ideologicznego, naukowego, czy bóg wie jeszcze jakiego podparcia, dla tego typu dzieł nie stanowi żadnego problemu. Co widać przy okazji wszystkich przedstawień postdramatycznych, wciąż posiadających rzeszę wiernych akolitów.
W przedstawieniu występuje pięciu artystów, czterech z nich będzie uczestnikami terapii grupowej; jak na spotkaniach AA, wszyscy mają pseudonimy, którymi są nazwy grzybów, tak się do siebie odnoszą i na te imiona szczególnie zwraca uwagę terapeuta. Mają opowiadać o swoich problemach… I można powiedzieć, że aktorzy zagrali to, co zaproponowali im twórcy, więc akurat ich nie ma co się czepiać. Nawet Mamadou Góo Bâ daje radę, mimo wciąż słabej znajomości polskiego języka. Grzegorz Falkowski jest aktorem znakomitym, więc bez trudu w ciągu ostatnich piętnastu minut streścił „fabułę” całego spektaklu. Wszystkich słów jego monologu co prawda nie usłyszałem, bo akurat siedziałem w tej części widowni, do której aktor był odwrócony tyłem. Niewiele ponad godzinę trwający spektakl to w moim skromnym mniemaniu zwykłego teatralnego widza pseudoartystyczny bełkot, z którego tak naprawdę niewiele wynika. Na scenie dominuje nuda, marazm, a pomysł twórców na pokazanie zjawiska mykoterapii jest mało komunikatywny, może oprócz początku, który jest nawet przez moment dość zabawny. Być może inny odbiór będą mieli ci, którzy przyjdą na przedstawienie po grzybkach, może właśnie w takim stanie trzeba ten spektakl oglądać?
Nad „Grzybami” pracowała dość spora liczba osób w to przedsięwzięcie zaangażowanych, co zważywszy na fakt tego, co napisałem powyżej, mocno mnie zdziwiło. Ciekaw jestem jak długo ten tytuł będzie pojawiał się w repertuarze warszawskiego Powszechnego, bo ja nie znajduję argumentów, by kogoś do wyjścia do teatru zachęcić. Wierzcie mi, że wyprawa na grzyby do lasu jest zdecydowanie i nieporównywalnie czymś lepszym. Ale to dopiero, jak ciepło się zrobi. Darz Bór! A może tradycyjne, grzybiarskie: „Tutaj nic nie ma!”