"Wieczór Trzech Króli albo Co chcecie" Williama Shakespeare'a w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Przedziwny wieczór w Teatrze Narodowym przeżyłem oglądając „Wieczór trzech króli” w reżyserii Piotra Cieplaka. Autorem jest Szekspir, który stał się tutaj materiałem do zrealizowania przesympatycznego, świetnie zakomponowanego, zgrabnie podanego i lekkiego, pomimo trzech godzin trwania, spektaklu. Uczciwie powiem, że na mojej twarzy uśmiech zagościł już w pierwszych minutach tej inscenizacji. Historię i treść zna każdy, a jak nie zna to w skrócie można powiedzieć tak: przebieranka, miłość, intryga, pijaństwo, i takie tam historyjki z tym związane…
W Narodowym przedstawienie zostało okraszone mnóstwem niekiedy dziwnych piosenek autorstwa Jana Duszyńskiego. Owe piosenki, jak i sama muzyka, są naprawdę znakomite w swej inności, asymetryczne, czasem wręcz bez harmonii, sprawiają wrażenie jakby wymyślonych na poczekaniu. W konsekwencji świetnie ubarwiają spektakl poszerzając treść komedii, do tego pokazują możliwości wokalne aktorów, a zwłaszcza aktorek. Przeurocze i liryczne – Michalina Łabacz i Wiktoria Gorodeckaja – swoimi umiejętnościami, czasami wręcz operowymi, powaliły mnie na kolana. Pełen szacunek dla połączenia ich sztuki wokalnej z tym, co niesie sama rola w sensie dramatycznym. Ach, sorry za tę egzaltację: ależ te panie grają, mogę je oglądać godzinami. Lekkość aktorskich kreacji i kobiecość zauroczyła mnie w ich przypadku kompletnie.
Kolejnym plusem jest sceniczna zabawa we wzajemnie uzupełniających się rolach Bartłomieja Bobrowskiego – pan Tobiaszek i Mariusza Benoit – pan Andrzejek, którzy bardziej skupiają się na zapowiedziach obicia komuś twarzy niż na szekspirowskich konwenansach. Alkohol robi swoje. Do knucia coraz głupszych intryg zachęca ich przeurocza Joanna Kwiatkowska-Zduń w tyleż niewinnym, co mocno erotycznym kostiumie z przeuroczym i tak po ludzku fajnym serduszkiem.
Scenicznego szaleństwa dopełnia Cezary Kosiński w doskonałej roli Błazna, mocno ironiczny i trafny w refleksjach nad z życiem, spinający i rozładowujący najbardziej zagmatwane momenty szekspirowskiej komedii. Robi wrażenie jakby wpadł tu na chwilę i trochę od niechcenia, ale w efekcie jednak jest centralną postacią tego nad wyraz udanego widowiska..
Cała obsada tego spektaklu jest świetna, a różnorodność stylistyczna aktorskiej gry mogłaby obdzielić kilka wydarzeń na warszawskich scenach teatralnych. Numerem jeden tego przedstawienia jest oczywiście Jerzy Radziwiłowicz. To absolutny mistrz – głos, pauza, dykcja, ruch, moment zawieszenia… W każdej chwili rola Malvolia robi ogromne wrażenie, zarówno pod względem warsztatowym, jak i tym, co wnosi do spektaklu jako postać. Gdy Radziwiłowicz niczym Elvis Presley wyśpiewuje miłosny song w końcówce przedstawienia warto zobaczyć, jak przeżywa swoją sercową klęskę.
Świetnemu aktorstwu towarzyszy pomysłowa dekoracja. Prostokątne konstrukcje z liści bluszczu „sprytnie” poruszają się po scenie, ukrywając wejścia i zejścia aktorów, wprowadzając do akcji nowe motywy i wydarzenia. Dodatkowych atrakcji dostarczają jeżdżące meble – kanapa, pokój zabaw rozrywkowych czy fotel będący tronem błazna… Świetne światła pozwalają zmienić zieloność liści w upiorną purpurę czy w niewinny błękit, wszystko w zależności od potrzeby chwili i sytuacji. Komizm spektaklu podparty też jest znakomitymi kostiumami. Jest i dziurawy sweter, i laczek na obcasie, i złoty łańcuch, i gajer po szwagrze, i kapelusz pirata – cudowne pomieszanie z poplątaniem. Wszystko niby niepasujące do siebie, a jednak niesłychanie spójne w koncepcji całości.
Przez cały spektakl jestem w świetnym nastroju, śmieję się od ucha do ucha i mam wrażenie, że spełniam oczekiwania i reżysera i aktorów, którzy z pełną szczerością swych scenicznych działań chcą, bym się dobrze bawił. W końcu po to tego wieczoru wyszli na scenę. Bardzo polecam. Idźcie koniecznie. Niech sala zawsze będzie pełna.