EN

29.11.2021, 09:30 Wersja do druku

Weź mnie na "Dziady", mamo

O spektaklu „Dziady” Adama Mickiewicza w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze dla Wszystkich.

120 lat po premierze Dziadów, wystawionych przez Stanisława Wyspiańskiego na tej samej, krakowskiej scenie, z narodowym dramatem mierzy się Maja Kleczewska. Jak przystało na tekst tej rangi jest on aktualny bez względu na czas i miejsce, w jakim akurat znajduje się nasza ojczyzna. I o dziwo, jak się okazuje, niezmiennie od ponad 150 lat drażni tych, którzy aktualnie sprawują władzę.

fot. Bartek Barczykk

Maja Kleczewska wraca do korzeni. To w Teatrze im. Juliusza Słowackiego ponad dwadzieścia lat temu stawiała swoje pierwsze reżyserskie kroki. Dziś, będąc cenioną i wielokrotnie nagradzaną artystką, funduje widzom bezkompromisową, bardzo mocną w wyrazie realizację dramatu Mickiewicza. Wielki utwór wymaga rozmachu: z widowni usunięto część rzędów, poszerzając tym samym przestrzeń gry. Pomysłowo wykorzystano zapomniany orkiestron. Wszystko po to, by reżyserka mogła wywołać na scenie nie tyle duchy, co narodowe demony. Na nocnym, ludowym obrzędzie, wokół Guślarza (Feliks Szajnert) zbierają się m.in. narodowcy, Wojownicy Maryi, Żydzi, przedstawiciele społeczności LGBT+, gwiazdka Instagrama, żołnierze Powstania Warszawskiego. Rozmowy z zaświatami stają się jednocześnie dyskusją z historią, z tym co ciągle nieprzepracowane, niedokończone. Zebrani wokół obrzędowego stołu mówią często jednocześnie, w różnym tempie, tworząc swego rodzaju kakofonię dźwięków, z których przebijają się pojedyncze słowa. Najbardziej uderzającą sceną tej części spektaklu jest sytuacja, w której rozżalony tłum rzuca się na Pana (właściciela wioski). Podczas gdy znienawidzony włodarz jest dosłownie masakrowany trzonkiem od polskiej flagi (smutny widok zakrwawionego biało-czerwonego płótna) niejako rykoszetem dostaje się innym „obcym”: mniejszościom seksualnym i religijnym (odstręczająca scena defekowania do chasydzkiego nakrycia głowy). W pewnym momencie nie wiadomo już kto obrywa, „patrioci” walą pięściami na oślep. I choć śmiało można powiedzieć, że ta część „Dziadów” jest rysowana grubą, komiksową wręcz kreską, to nie można jej odmówić wstrząsającego efektu, jaki wywołuje u widza. Teatralne gusła jako lustro rzeczywistości, w którą pośrednio jesteśmy uwikłani wszyscy.

fot. Bartek Barczyk

Konrad w spektaklu Kleczewskiej nieprzypadkowo jest kobietą. Dominika Bednarczyk tworzy na scenie niezwykłą postać: zamyśloną, okaleczoną (porusza się o kulach). Wielka Improwizacja w wykonaniu aktorki jest zdecydowanie najpiękniejszą sceną całego spektaklu. Stojąc sama na pustej scenie, z pojedynczym snopem światła skierowanym w swoją stronę, wygłasza monolog, będący nie tylko wołaniem o „rząd dusz”. Konrad występuje w imieniu wszystkich kobiet (tak, Dziady są głęboko polityczne, zawsze takie były). Balansując między rozpaczą a wybuchem gniewu domaga się podmiotowości, uznania swoich praw jako twórca, jako człowiek. Wyzwanie na pojedynek Boga jest wprost rzuceniem rękawicy opresyjnemu patriarchatowi. Stąd w celach zamiast filomatów znajdziemy kobiety w różnym wieku (jak mniemam uczestniczki Strajku Kobiet sprzed kilkunastu miesięcy). Uwięzione w orkiestronie dodają sobie otuchy świetnie zaaranżowaną muzycznie i wokalnie „Pieśnią zemsty”. Konrad-kobieta nie znajduje również oparcia w księdzu Piotrze (Marcin Kalisz). W przedstawieniu Kleczewskiej nie jest on prostym duchownym a purpuratem (w Krakowie ma to szczególne znaczenie), przedstawicielem instytucji tyle potężnej (monstrualnej wielkości, niesamowity ołtarz Wita Stwosza na scenie), co dalekiej od ludzkich problemów. Ksiądz odprawiający egzorcyzmy nad Konradem jest nieprzyjemny, agresywny, śliski (ciągłe nawilżanie rąk). Mimo tego, że postać Piotra – moim zdaniem – jest potraktowana niesprawiedliwie, zbyt obcesowo, to trudno oprzeć się wrażeniu, że duża część kościoła, jako instytucji, w ostatnich latach rozmija się ze zwykłym człowiekiem.

fot. Bartek Barczyk

Bal u Senatora to swoisty one man show. Jan Peszek zagarnia dla siebie całą przestrzeń. Skacze, turla się, wije niczym węgorz. Ze złotym laurem na głowie, niczym Neron balansuje na granicy szaleństwa. W pięknie zaaranżowanej przestrzeni swoją postacią uosabia zepsucie władzy, zgniliznę moralną, jaka dotyka rządzących. W otoczeniu diabłów i zaproszonych znamienitych gości odbywa się bal. Pomiędzy tańczącymi parami przemyka Pani Rollison. Jej krzyk i cierpienie z trudem przebija się przez zgiełk zabawy. Zderzenie bólu, przyziemnych trosk z blichtrem i przepychem notabli wyraźnie pokazuje, jak władza traktuje swój lud.

Dziwnie niepokojące te Dziady – niby dawne, a jednak bardzo współczesne. Choć można nie zgadzać się z interpretacją Mai Kleczewskiej, która dość jednoznacznie pokazuje gdzie jest prawda, a gdzie zakłamanie, nie pozostawiając wiele miejsca na nic pośrodku, to artystka ma święte prawo odprawić narodowe gusła tak, jak dyktuje jej serce. Zachęceni dość niespodziewaną, ministerialną „reklamą” ludzie masowo wykupują bilety na kolejne przedstawienia. Być może, nieoczekiwanie, spełnia się marzenie Konrada i zaczyna się prawdziwa walka o „rząd dusz”.

Tytuł oryginalny

Weź mnie na Dziady, mamo

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Piotr Gaszczyński

Data publikacji oryginału:

28.11.2021