EN

9.10.2021, 16:55 Wersja do druku

Wciąż jestem obca. Wciąż bardziej obca wam. I sobie - tu i tam

"Cudzoziemka" Marii Kuncewiczowej w reż. Katarzyny Minkowskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Zbyszek Dramat.

fot. mat. teatru

Gdy na początku lat 80-tych XX wieku Andrzej Mogielnicki pisał dla Lady Pank utwór „Wciąż bardziej obcy” nie mógł przypuszczać jak bardzo uniwersalne staną się jego słowa. Tak bardzo uniwersalne, że dziś idealnie pasują do pospektaklowego komentarza. Tym bardziej, że „Cudzoziemka” wystawiona w Polskim jest bardzo muzyczna. Zadbali o to aktorzy i cały zespół teatru – na czele z  piękną i utalentowaną Aloną Szostak – pod artystyczną opieką Wojciecha Frycza i z udziałem Orkiestry Antraktowej Teatru Polskiego w Poznaniu pod kierownictwem muzycznym Adama Domurata.

Muzyczne jest tu wszystko, nawet mowa żałobno-dziękczynna Władysława/Władzia/Władysia wykonana w specyficznej manierze (zaśpiewie). Marta właściwie nie mówi, a wydaje dźwięki. Michał niepewny lekko „beczy”, a Adam milczy lub grobowo intonuje. Nie można też zapomnieć o świetnym wokalu Jadwigi (Kornelia Trawkowska – na fali). 

Janusz Panasewicz śpiewał: „Są dni, kiedy mówię: dość. Żyję chyba sobie sam na złość. Wciąż gram, śpiewam, jem i śpię. Tak naprawdę jednak nie ma mnie. Wciąż jestem obcy. Zupełnie obcy tu - niby wróg.  Wciąż jestem obcy. Wciąż bardziej obcy wam. I sobie sam”. Róża Żabczyńska właściwie powtarza ze sceny te same słowa. Jest obca w tym kraju, jest obca w tym domu i jest obca w relacji do samej siebie.

Kolejna zwrotka u Mogielnickiego brzmi: „Ktoś znów wczoraj mówił mi: Trzeba przecież kochać coś, by żyć. Mieć gdzieś jakiś własny ląd.  Choćby o te dziesięć godzin stąd”.  Tak, Róża kochała i to bardzo, ale po swojemu. Michała Bądskiego (Michał Kaleta – nie wychodzi z wysokiej formy aktorskiej od lat) – od wielu lat zaocznie i obsesyjnie. A męża Adama (Andrzej Szubski – podobnie jak Kaleta należy do moich ulubionych aktorów tego teatru) oraz dzieci Martę i Władysława (Monika Roszko i Michał Sikorski – bardzo utalentowani aktorsko) apodyktycznie i ofiarnie, bo przecież złożyła siebie rodzinie w ofierze – jak sama rozpaczliwie krzyczy ze sceny. W piosence wybrzmiewa „Trzeba przecież kochać coś, by żyć”. Faktycznie z przebiegu akcji teatralnej wynika wyraźnie, że Róża/Ewelina/Elcia kochała „coś”, a nie „kogoś”. Nie rozumiała tej różnicy, różnicy o której pisał także Bruno Schulz  w „Aneksji podświadomości. Uwagi o „Cudzoziemce” Kuncewiczowej” („Pion”, 1936). Jakże często z tym zjawiskiem spotykamy się w naszym życiu. Nie umiemy kochać człowieka takim jakim jest (akceptować go), a kochamy tylko nasze wyobrażenie o nim, jakim powinien naszym zdaniem być. Dlatego pytanie na scenie zadane żonie przez Adama - domagające się odpowiedzi czy i za co matka kocha córkę Martę - spotyka się z milczeniem i brnięciem Róży w ślepy zaułek własnego, skrzywdzonego  ja.  Zaułek, w którym się nie przeprasza, a zadaje ból (bardzo mocno wybrzmiewa to w jednej ze scen).

Plakat spektaklu i grafika jego tytułu mówią nam wszystko. Zamazane zdjęcie rodzinne, dwukrotnie przecięty tytuł spektaklu. Tu wszystko jest nie tak. To nie tak miało być. To nie tak miało wyglądać. A jednak. Życie, ślepy los i jakiś szczególny rodzaj nadwrażliwości,  które czynią z człowieka ofiarę. Sam spektakl też taki jest. Na pozór komedia (widownia dość często reaguje śmiechem), a tak naprawdę dramat. Dramat niezaspokojenia i niespełnienia w roli kobiety i artystki zaburzą Różę (to imię przypisane światu róż nie jest przypadkowe – przelotne piękno plus kolce) i świat wokół niej. Cierpią dzieci, rodzina i otoczenie. Jakie to nam bliskie i wciąż obecne w naszym życiu. Wciąż się w czymś babramy i wciąż coś przepracowujemy. No może nie wszyscy.  

To widoczne na scenie zaburzenie doświadczamy szczególnie w licznych pięknych układach choreograficznych (dzieło Anety Jankowskiej), szczególnie w wydaniu Moniki Roszko i Alony Szostak. Jeden z nich (najlepszy) nazwałem ‘tańcem marionetki”. Małe dzieło sztuki. A popielnica przewrócona przez Różę w scenicznym obłędzie pokazuje nam ile tu dynamiki i gniewu/emocji.

I na koniec jedno zdanie. Zgadzam się z twórcami spektaklu, którzy poprzez jedno zdanie wypowiedziane przez Adama (chyba dla mnie najważniejsze w spektaklu) próbują powiedzieć nam, że słowa stają się prawdą dopiero wtedy, gdy w nie uwierzymy. Ja uwierzyłem w ten sceniczny przekaz, ja wierzę takiemu teatrowi i tak ukazanej prawdzie. Dziękuję za to wszystkim aktorkom i aktorom, ale szczególnie Marii Kuncewiczowej, Katarzynie Minkowskiej, Tomaszowi Walesiakowi, Wojciechowi Fryczowi, Anecie Jankowskiej, Łukaszowi Mleczakowi, Agacie Rucińskiej, Maciejowi Nowakowi i pozostałym twórcom tego, bez wątpienia teatralnego wydarzenia.

Źródło:

Materiał nadesłany