„Stella Walsh. Najszybsza osoba świata” Anny Mazurek w reż. Jana Jelińskiego w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Wojciech Jerzy Kieler w portalu Teatrologia.info.
Stella (Zhenia Doliak) biegnie. Bieg ten, zamieniony na ekstatyczną taneczną sekwencję, trwa nie 11 sekund i 6 setnych (rekord świata ustanowiony przez Walasiewiczównę na dystansie stu metrów), ale niemal 10 minut. Nie jest to jednak bieg po rekord ani po olimpijski medal, ale raczej jej wewnętrzna emigracja, ucieczka przed strachem, opresją i wstydem, które – niczym cień – towarzyszą nieustannie wybitnej lekkoatletce. Bieg przynosi jej wolność i spełnienie. Konstytuuje ją i usprawiedliwia. Pozwala prześcignąć wewnętrzne demony.
Stanisława Walasiewiczówna, wielokrotna mistrzyni Polski, zdobywczyni olimpijskiego złota i srebra oraz licznych medali na arenach europejskich i światowych, w Stanach Zjednoczonych, gdzie zamieszkała, znana była jako Stella Walsh. W roku 1980, niemal pół wieku po jej największych sukcesach, zginęła w strzelaninie przed supermarketem. Sekcja jej zwłok wykazała, że Walasiewiczówna była osobą interpłciową, czyli posiadającą cechy anatomiczne typowe dla obu płci. Nie wybitne dokonania sportowe ani jej późniejsza kariera trenerska, nie postawa patriotyczna, ale ten właśnie, skrywany przez biegaczkę sekret, stał się dla twórców bydgoskiego spektaklu punktem wyjścia i pryzmatem, przez który postanowili przedstawić widzom jej złożoną osobowość.
Anna Mazurek przeprowadza quasi-dokumentalną, opartą na biografii pióra Sheldona Andersa Forgotten legacy of Stella Walsh: The Greatest female athlete, rekonstrukcję życia sportsmenki. Składają się na nią fakty (pieczołowicie dostarczane widzowi w postaci tekstu na ekranie) i domysły, próby fabularyzowanego uzupełniania „pustych miejsc” rozpisane na dialogi z siostrą (Katarzyna Pawłowska), matką (Małgorzata Witkowska) i mężem (Michał Surówka). Większość z nich dotyczy anatomii lub seksualności. Jako interludium służą monologi barona Pierre’a de Couberina (Jerzy Pożarowski), inicjatora nowożytnego ruchu olimpijskiego, który, prezentując poglądy mizoginistyczne i transfobiczne, a jednocześnie pozwalając na organizację igrzysk w Berlinie czasów Hitlera, jawi się jako ikona patriarchatu. Sceny napisane zostały dość sprawnie, z umiejętnością budowania interpersonalnych napięć. Rażą wprawdzie pewne klisze i drogi na skróty, takie jak obarczenie pasywnie agresywnej matki niemal wyłączną odpowiedzialnością za gorset zahamowani i brzemię wstydu, z którym mierzy się Stella. Konsternację budzi koncepcja polskości, rozumianej tu jako balast, niestrawna mieszanka katolicyzmu i niesmacznego bigosu. Autorka otwarcie przeciwstawia jej amerykańskie eldorado w postaci otwartego i przyjaznego Cleveland. Nie pochyla się ani nad przyczynami, dla których Walasiewiczówna odrzuciła propozycję nadania jej amerykańskiego obywatelstwa przed igrzyskami w Los Angeles, ani nad jej propolonijną działalnością. Wygumkowanie polskości widoczne jest już na poziomie tytułu spektaklu, w którym zdecydowano się na amerykańskie brzmienie nazwiska lekkoatletki. Najpoważniejszą niezręczność dostrzegam jednak gdzie indziej: w samej koncepcji dramatu. Chciałbym uściślić. Tak, uważam, że dobrze się stało, że powstał spektakl o Walasiewiczównie, bo niewątpliwie warta jest tego, by jej postać przypominać. Dostrzegam też konieczność prowadzenia w dzisiejszych czasach – również w teatrze – dyskursu na temat spectrum płci, w tym interpłciowości i walki z przejawami wykluczenia. Niepokoi mnie jednak przedmiotowe potraktowanie sportsmenki jako argumentu w tej dyskusji. Biegaczka do śmierci nie wyjawiła swojej tajemnicy. Zamierzała wprawdzie spisać biografię, ale trudno spekulować, czy odważyłaby się w niej na ekshibicjonizm. Zrobili to za nią ci, którzy zdecydowali się upublicznić raport posekcyjny oraz to, co dziś nazywamy danymi wrażliwymi. Twórcy bydgoskiego spektaklu poszli tym tropem. Deklarując postawę wspierającą, załopotali widzom nad głowami sztandarem fałszywej empatii, podszytej – jak chciałbym wierzyć – zacnymi intencjami, ale oscylującej w stronę taniej sensacji. Postać Walasiewiczówny na poziomie tekstu została odarta z wielowymiarowości przez hiperbolizację aspektu płciowego, jakby ją on konstytuował, a nie dookreślał. Publiczne zaglądanie komukolwiek w bieliznę, w dodatku bez jego zgody, uważam – eufemizując – za bardzo mało eleganckie.
Tym, co broni spektakl i czyni go ciekawym, jest jego realizacja: zarówno na poziomie reżyserii, jak i – przede wszystkim – aktorstwa. Jan Jeliński, nagradzany dwukrotnie na Forum Młodej Reżyserii, twórca m.in. głośnego przedstawienia Nimfy w Narodowym Teatrze Starym w Krakowie, bardzo rzetelnie i konsekwentnie poprowadził aktorów. Spłycona w tekście koncepcja postaci nie razi dzięki uzupełnieniom dokonanym na poziomie pozawerbalnym: uważnym spojrzeniom, drobnym gestom, mądremu scenicznemu partnerowaniu. Fragmenty spektaklu zyskują dzięki temu psychologiczną głębię i pozory autentyczności. Reżyser ujął sceniczną akcję w medialną ramę: poczynania aktorów rejestrują kamery, na scenie obecny jest mikrofon. Bardzo prywatna narracja zderzona została zatem z publicznym przekazem, a media ingerują w najintymniejsze doświadczenia bohaterki. W prezentowanych nagraniach wideo (Adam Zduńczyk) eksponowana jest cielesność i nagość. Mimo ich estetyzującego charakteru wzmagają wrażenie voyeuryzmu, które nieodparcie towarzyszy widzowi. Zdają się także być niekiedy zbyt tautologiczne względem tego, co dzieje się w planie aktorskim. Wyświetlanie na ekranach materiałów edukacyjnych Kampanii Przeciw Homofobii oraz innych organizacji nadaje spektaklowi wyraz nadto dydaktyczny i sprawia, że indywidualna historia bohaterki zatraca nieco charakter fenomenu, a staje się pretekstem do debaty o społecznym wymiarze analizowanego zjawiska. Mariaż sztuki z nadmiernie publicystyczną walką z przemocą, niesprawiedliwością i wykluczeniem – abstrahując od szlachetnych intencji – nie zawsze wychodzi na dobre, a nie każdy dysponuje w tej dziedzinie złotym zmysłem Jakuba Skrzywanka. W Stelli Walsh niezawoalowanej dydaktyki było zbyt wiele.
Bardzo ciekawym rozwiązaniem był finał. Tradycyjne środki wyrazu zastąpiła tu postdramatycznie potraktowana sekwencja taneczna, długa, wyczerpująca, ale niezbędna, by ujrzeć bohaterkę w zupełnie innym kontekście. Bieg przepisany na dyskotekowy taniec eksponuje radość, jaką z niego czerpała Walasiewiczówna, i jej niespożyte siły. To jej kontrrzeczywistość, w której może zapomnieć – choćby na kilka sekund – o śledzących ją obiektywach aparatów i nieufnych spojrzeniach. Zupełnie niezrozumiałe dla mnie jednak pozostaje, dlaczego tańczy nie tylko Stella, ale także pozostali bohaterowie. Niejasna jest tym bardziej zasada łączenia ich w pary. Zdaje się, że jest to rozwiązanie czysto formalne, nieumotywowane i niepotrzebnie osłabiające wymowę tej znakomicie zapowiadającej się sceny.
Spektakle Teatru Polskiego w Bydgoszczy przyzwyczaiły widzów w ostatnich dwóch sezonach do wyrafinowanej, zdyscyplinowanej estetyki scenicznych rozwiązań. Tym razem zdecydowanie jej zabrakło. Scenografia (Dorota Nawrot) zaskakuje niefunkcjonalnością i niekoniecznie celowym antyestetyzmem (niestarannie pomalowane jaskrawą czerwienią makiety pasm górskich z wulkanami ze sztucznych ogni i wiszące nad sceną ledwie widoczne, surowe gipsowe kule, mające się zapewne odnosić do okręgów olimpijskich de Coubertina). Ciekawszym rozwiązaniem jest nagłe spuszczane na łańcuchu talerzy z bigosem i sernikiem. Wizualizować to może proces wyobraźni plastycznie wypełniającej puste miejsca opowieści.
Spektakl zdecydowanie najwięcej zawdzięcza aktorom. Każda z ról została poprowadzona w sposób przemyślany, konsekwentny i wyrazisty. Jerzy Pożarowski jako baron de Coubertin jest zdyscyplinowany, stanowczy i oficjalny. Katarzyna Pawłowska i Michał Surówka tworzą postaci starannie psychologicznie umotywowane i świadomie partnerujące, również niewerbalnie.
Małgorzata Witkowska, mistrzyni ról o bogatym życiu wewnętrznym, obdarzyła matkę Walasiewiczówny cechami, których próżno szukać w tekście. Kierująca nią tradycyjnie rozumiana troska o dziecko, którego inność należy ukryć przed światem, podszyta jest miłością i lękiem. Zdaje się widzieć więcej niż Stella i nawet jeśli w pewnym sensie krzywdzi córkę, wdrukowując w nią poczucie zniewalającego wstydu, robi to z pobudek, których trudno nie rozumieć. Wspaniale markuje pod maską uprzejmości wewnętrzne przerażenie na wieść o ślubie Stelli. Intensywność spojrzeń i wewnętrzne rozedrganie wynikające nie tyle z małostkowych obaw, co z przygniatających ją dylematów etycznych, czyni z niej postać głęboko tragiczną i niemal równorzędną Stelli.
Aż trudno uwierzyć, że Zhenia Doliak weszła w skład zespołu aktorskiego Teatru Polskiego w Bydgoszczy na początku tego sezonu. Dziś, po rolach w Ameryce, Komediantce, a przede wszystkim w porażającym Życiu na wypadek wojny, stanowi jego tak integralną część, że nie sposób sobie wyobrazić, że mogłoby jej zabraknąć. Stella to jej pierwsza tak duża rola na bydgoskiej scenie. Przyjęta przez nią strategia gry to wewnętrzny eskapizm stanowiący bufor bezpieczeństwa emocjonalnego bohaterki. Gra oszczędnie, ucieka spojrzeniem, stara się kontrolować nawet w swobodnych momentach, takich jak rozmowy z siostrą czy przyszłym mężem. Uczestniczy w życiu rodziny, ale mentalnie zdaje się być obok. Jej twarz to „cisza błękitu” z Hymnu Juliusza Słowackiego, pod którą drzemią starannie uwięzione emocje. Aż do finału nie zadrży jej podbródek, nie zdradzi jej niepotrzebny gest. I dopiero wówczas następuje eksplozja emocji przełożona na niezwykłą fizyczność ekstatycznego tańca.
W bydgoskim spektaklu delikatnym tonem pobrzmiewają wciąż aktualne dylematy etyczne związane ze startami sportsmenek o nieostro zdefiniowanej biologicznie płci, takich jak choćby południowoafrykańska biegaczka Caster Semenya. To przedstawienie o anatomii wstydu i jego destrukcyjnym wpływie na życie tych, którym kazano się z nim nieustannie mierzyć. O tym, jak dumę z niezwykłych sportowych osiągnięć przyćmić może ustawiczny strach przed upokorzeniem. O walce o godność, którą Walasiewiczównie gwarantował tylko bieg. Chciałoby się zatem zakrzyknąć: Biegnij, Stello i się nie zatrzymuj!