„Trzy wysokie kobiety” Edwarda Albeego w reż. Maksymiliana Rogackiego w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Magdalena Hierowska w Teatrze dla Wszystkich.
Scena przestrzelona powietrzem jest idealną przestrzenią dla wirujących myśli drwiących. Różowy cadillac i lustra świetliście odbijają sylwetki trzech wysokich kobiet w ekstrawaganckich kostiumach. Przeplatające oddechy wymuszają świadome dialogi, a słowa trafiają tam, gdzie umierało serce dramatopisarza pozbawionego szczęśliwego dzieciństwa.
Edward Albee „Trzy wysokie kobiety” ukończył w 1991 roku. Po wielu sukcesach w teatrach Nowego Jorku, na off-Broadwayu, jak również w londyńskim Wyndham’s Theatre, w 1995 odbyła się pierwsza premiera w Polsce w gdańskim Teatrze Wybrzeże. Realizacja w warszawskim Teatrze Polskim, na podstawie przekładu Małgorzaty Semil, w reżyserii Maksymiliana Rogackiego należy do dzieł wyjątkowych. Również scenograf i projektant kostiumów, Aleksandr Prowaliński, sprawił, że sfera wizualna przedstawienia jest bardzo śmiała.
Spektakl jednego z najważniejszych amerykańskich dramaturgów to bez wątpienia realizacja wymagająca absolutnej wrażliwości widza na słowo. Tutaj każdy dialog jest ważny i tworzy wielopoziomową konstrukcję zagłębiającą się w nieokiełznane umysły bohaterów. Edward Albee stworzył utwór na podstawie własnych przeżyć młodzieńczych i choć został wyróżniony nagrodą Pulitzera w 1994 roku, zapewne dramat ten nie został napisany dla zdobycia większej popularności.
Przepełniony nienawiścią do macochy (Grażyna Barszczewska) obraz nie jest jednoznaczny, ale nie ma w nim miejsca na przebaczenie syna (Maksymilian Rogacki). Przedstawienie bohaterki u schyłku życia to bez wątpienia apogeum nienawiści do kobiety, która była egoistyczną karykaturą matki. Niedołężna staruszka borykająca się z demencją, ale wciąż żądna władzy nie okazuje skruchy i poczucia winy. Nawet jej gotowa do poświęceń opiekunka (Katarzyna Strączek) oraz dbająca o sprawy majątkowe prawniczka (Hanna Skarga) nie potrafią zaspokoić potrzeb zgorzkniałej wielbicielki próżnego życia. Można by było podejrzewać, że pozornie przewidywalne zawiązanie akcji będzie zbliżało się do przewidywalnego zakończenia, jednakże wprowadzenie surrealistycznych elementów w drugim akcie sprawiło, iż pointa tego spektaklu jest bardzo zaskakująca.
Przekazywane wartości dramatu nie mogłyby zaistnieć w pełni, gdyby nie znakomita gra aktorska. Odtwórczynie ról, doskonale zorientowane na tekst, grały nad wyraz przejrzyście. Świadome powagi autobiograficznej historii wcielały się w postaci ze szczerą emfazą. Elementy komediowe nie były przerysowane, a dialog, skrupulatnie przeprowadzony, utrzymywał należytą powagę. W onirycznym odbiciu dusze opuściły ciało, a powidoki myśli pozostawiły niezatarte ślady emocji. Taki jest teatr Edwarda Albee’ego, określanego wraz z Arthurem Millerem, Eugenem O’Neillem i Tennesseem Williamsem autorem tak zwanej „wielkiej czwórki” – najważniejszych twórców dwudziestowiecznego amerykańskiego teatru.