Nie wiem, czy zwrócili Państwo uwagę na fotografię, która jakiś czas temu przemknęła przez Internet. Przedstawia ona słynną parę: Johna Lennona i Yoko Ono podczas nie mniej słynnej akcji „Bed-Ins For Peace”, będącej protestem przeciwko wojnie w Wietnamie. Tyle że Johnowi i Yoko towarzyszy na tym zdjęciu ktoś jeszcze – hotelowa pokojówka, która zmienia pościel, podczas gdy celebryci czekają, żeby z powrotem wskoczyć do łóżka i protestować dalej.
John i Yoko patrzą w obiektyw, mają pełną świadomość w jakiej sytuacji uczestniczą. Tymczasem pani pokojowa skupiona jest na swojej codziennej pracy: zdejmowaniu zużytych powłoczek i zakładaniu świeżych, innymi słowy: pielęgnacji miejsca aktywnego wypoczynku słynnej pary.
Ta fotografia wydaje mi się ciekawsza od samego performansu, pokazuje bowiem coś, co często umyka naszej uwadze: wielcy (słynni, popularni, znani) ludzie poza rolami, które pełnią w społeczeństwie, są przede wszystkim ludźmi, wymagającymi takich samych zabiegów, jak każdy z nas. Różnica między nimi a nami polega na tym, że my możemy sobie pozwolić na usługi pokojowych jedynie w czasie wyjazdów służbowych lub wakacyjnych, tamci zaś – na co dzień. Jest jeszcze coś, co widać na tym zdjęciu: życie każdego człowieka składa się ze scen, a także z łączników pomiędzy nimi, które nazwać możemy stanem zawieszenia. Tak samo w teatrze. Lubię obserwować panie i panów technicznych, kiedy zmieniają dekoracje, wynoszą albo przynoszą jakieś krzesła, stoły, kanapy, przestawiają wymyślone przez scenografia plastyczne elementy spektaklu. Podziwiam ich kocią dyskrecję, ale i pewność ruchów. Są na scenie krótką chwilę, po czym znikają za kulisami. A jednak są dla mnie pełnoprawnymi uczestnikami przedstawienia, mają siłę sprawczą, rozumianą bardzo dosłownie – to ich ręce sprawiają, że dzieło przeobraża się na naszych oczach. Pani z pokoju Johna i Yoko też odegrała niepoślednią rolę. Dzięki niej muzyk i jego japońska partnerka mogli kontynuować ważny społecznie protest w wygodnym i pachnącym świeżością łożu. Przedstawienie poszło dalej, a pokojówka uwijała się już pod innym numerem albo upychała brudną pościel do pralki gdzieś w piwnicy hotelu.
Stan zawieszenia zwiększa ostrość obserwacji. To, co zwykle umyka naszej uwadze, nagle staje się pierwszoplanowe. Wakacje jako stan zawieszenia pomiędzy codzienną harówką dostarcza wielu tego typu okazji. Część mojego niedawnego urlopu spędziłem w pewnym hotelu nad południowym morzem. Było zwykle rozhuśtane, więc najchętniej czas spędzaliśmy przy basenie, chroniąc się przed skwarem pod parasolami, a także chłodząc organizm kąpielami tudzież różnego rodzaju napojami. Wśród bywalców basenu wkrótce moją uwagę przykuł pewien Polak, a może Kosmopolak, który oksfordzką angielszczyzną emablował pewną – sądząc z urody i języka, jakim się posługiwała – Latynoskę. Podawana donośnie opowieść dotyczyła głównie światowych podróży naszego bohatera. Polak, a może Kosmopolak tak bardzo zanurzył się w swej roli, że wnet zapomniał o chlapiącej się w brodziku córeczce, a i Latynoska tkwiła unieruchomiona jego opowieścią, mimo że tuż obok dokazywało dwóch jej synków. Kobieta grzecznie potakiwała skinieniem głowy bądź z rzadka wtrącała jakieś słówko mające potwierdzić, że jej uwaga skupiona jest na elokwentnym narratorze. Pierwsza z interwencją ruszyła starsza pani, matka a może teściowa Kosmopolaka, która stanęła nad brodzikiem, ale jej uwaga skupiona była na perorującym mężczyźnie. Nawet pojawienie się męża Latynoski nie przerwało opowieści, tyle że Latynoska – przywołana kilkoma dość zdecydowanymi słowami męża – szybko opuściła basen. Kosmopolak rad nie rad zajął się łowieniem gumowych rybek z córeczką.
Ta, w sumie sympatyczna scenka została wkrótce skontrowana znacznie mniej przyjemną, a właściwie drastyczną, rozegraną na pewnej plaży. Pośród wielonarodowego tłumu leżałem sobie na brzuchu susząc się po kąpieli, kiedy do mych uszu dobiegła nasza śpiewna, szeleszcząca mowa ojczysta.
– Zrobiłeś nam wielką przykrość, rozumiesz?! Zniknąłeś nam z oczu! Z wujkiem nie mogliśmy cię znaleźć! – krzyczał jakiś pan.
Potem nastąpiła seria ostrych uderzeń otwartą dłonią.
– Wiesz za co dostałeś? Wiesz?! No, to teraz siedzisz i się stąd nie ruszasz!
Odwróciłem się. Nad małym, może sześcioletnim chłopcem stał mężczyzna z brzuchem jak piłka plażowa i twarzą zdradzającą objawy kaca lub niedopicia. Chłopiec siedział na ręczniku i cicho chlipał, wiem że chlipał, bo jego ramiona raz po raz podskakiwały. Nieopodal opalało się greckie małżeństwo, trochę dalej rodzina z Holandii, wszyscy jakoś nagle ucichliśmy, nadstawiliśmy uszu. Ale tylko moje uszy rozumiały i czerwieniały ze wstydu. Panu z brzuchem jak piłka było mało. Teraz skupił się na córce. Kiedy powiedziała: „mama, daj ręcznik”, wygłosił dziewczynce krótki referat:
– Nie mówi się: „mama, daj ręcznik”, tylko „mamo, poproszę ręcznik”, powtórz.
– Mamo, poproszę ręcznik.
Mamo, czyżby pochłonęła mnie pedagogika wstydu? Ale przecież wstyd mój prawdziwy, dotkliwy, bolesny nawet jak ta seria klapsów na środku plaży. Nie, nie dam się. Wracam do wody. Kładę się na plecach i dryfuję, na w pół zanurzony. W zawieszeniu.