Od momentu, kiedy gaśnie światło i wchodzę na scenę, jestem cała dla swej publiczności. Absolutnie do końca. Uważa pan, że samo moje śpiewanie, to, co proponuję i wykonuję najlepiej, jak potrafię, to za mało, aby mnie pokochać. Jeszcze trzeba wiedzieć, co jadam na śniadanie albo z kim – odpowiedziała przewrotnie Edwardowi Miszczakowi w 1998 r. w rozmowie dla TVN, w jednym z nielicznych wywiadów, jakich udzieliła.
Zmarła niedawno Ewa Demarczyk mocno zrosła się ze swoimi piosenkami, bo miało się wrażenie, że w każdej ze swych bohaterek odnajdywała cząstkę siebie, swej niezwykłej osobowości i swego burzliwego życia. Każdej wykonywanej piosence dodawała skrzydeł, skrzydeł Czarnego Anioła. Dziś już mało kto pamięta, że wcale nie była pierwszą wykonawczynią Tuwimowego „Grande Valse Brillante", że Zygmunt Konieczny napisał doń muzykę dla swego przyjaciela Mieczysława Święcickiego, który ściągnął go do Piwnicy pod Baranami. Ale dopiero Demarczyk wydobyła z tej opowieści cały dramatyzm i prawdę, rzucając na kolana publiczność i krytyków. Warto przypomnieć, że tego zachwytu na początku wcale nie podzielali spadkobiercy Tuwima. Nie chodziło im oczywiście o jakość wykonania, ale o fakt, że zmienił się podmiot opowieści. Opisywana przez Tuwima madonna przemówiła teraz w swoim imieniu.