Tegoroczna edycja Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Kontakt” dobiegła końca. Osiem ciepłych toruńskich dni wypełniły spektakle polskie i europejskie, w których rzeczywistym bohaterem stał się człowiek w relacji z „czymś”, choć przeciwnicy banałów mogliby powiedzieć, że teatr jest zawsze o jakiejś relacji. Jednak na 28. Kontakcie mieliśmy okazję przyjrzeć się tak wielu konceptom i opowieściom z człowiekiem w centrum i jednocześnie w oplatającej go sieci zależności, że konfrontacja ta objawiła się jako niepodważalna, każde przedstawienie stawało się performatywnym dowodem na istnienie różnych form współżycia człowieka ze światem.
W słowie wstępnym do katalogu dyrektorka Teatru im. Wilama Horzycy, organizatora festiwalu, Renata Derejczyk odniosła się do niepokoju, w nim upatruje klucz do zrozumienia tegorocznych propozycji. Są to strachy, które staramy się wyprzeć lub im poddać, z przeszłości i z przyszłości – wszystkie działają na naszą teraźniejszość. Zainicjowany zbiorowym niepokojem program namawia do szukania ratunku w badaniu wzajemnych relacji, konstruuje też własną diagnozę „lęków wieku”.
Odwrócę na chwilę kolejność zdarzeń i wspomnę o jednym z ostatnich spotkań twórców z widzami, a mianowicie z reżyserem spektaklu „invisibli (Niewidzialni)” Aurélienem Borym. Chciałabym, aby punktem wyjściem do podsumowania tegorocznego Kontaktu była myśl tego francuskiego twórcy, który z rozbrajającą szczerością i poczuciem oczywistości przypomina nam, że „teatr nie dzieje się na scenie, dzieje się w nas” i to nasze indywiduum w swej pełni konfrontuje się z przedstawieniem. Bory konstruuje opowieść o teatrze jako o jedynej spośród sztuk, która dzieje się na żywo (live art), która wraz z końcowymi oklaskami widowni umiera za każdym razem i za każdym kolejnym graniem odradza się na nowo, w której każdy spektakl zawiera historię teatru, którą tworzymy, bo jesteśmy tknięci świadomością końca. To bardzo wzniosłe myślenie o teatrze, wręcz pomnikowe, które jednak z tej wysokości wraca do nas i prosi o odpowiedź, by nie stać się bezużytecznym. Opierając się na takiej relacji widza z teatrem, można było odbierać kolejne przedstawienia jako obrazy świata.
Czułpan Chamatowa (Rita), Kristīne Krūze (Jaja); Renata Litwinowa, Walery Todorowski, Kraina głuchych, reż. Alvis Hermanis, Jaunais Rīgas teātris, 2023; fot. Wojciech Szabelski
Ze zwierzętami
Nawiązania
do relacji człowieka ze zwierzętami odsłuchujemy jako pytania o hierarchię
wśród stworzeń, opowieść o zależnościach i o ich ustanawianiu, o ich twórcy i
jego tworach, o tym „drugim” i skutkach zmiany optyki względem niego. Najdobitniej
wypadło to w karaluszym eksperymencie Olivera Frljicia, czyli „Przemianie” z
wileńskiego Lietuvos Nacionalinis Dramos Teatras. Reżyser nazywa ludzki narcyzm
„najgorszym totalitaryzmem” i manifestacyjnie dąży do udowodnienia tego w sposobie
adaptacji opowiadania Franza Kafki i inscenizacyjnych działaniach. Buduje
historię o układzie sił, pyta, czy stawiając się w kontrze do zwierzęcia, czy
też do jakiegokolwiek „drugiego”, człowiek zawsze będzie na górze. Pokazuje
przykłady zezwierzęcenia u ludzi i „humanitaryzmu” u zwierząt. Karaluch nie musi
być najpodlejszym stworzeniem.
Mateusz Pakuła, który „żałuje, że nie zabił swojego ojca”, odwraca monetę i pyta, czy jego terminalnie chory na raka trzustki rodzic „nie zasługuje na to, aby umrzeć jak pies”. Reżyser, jednocześnie autor tekstu i jego bohater, opowiada o świecie, w którym człowiek, musi męczyć się w imię tego, że jest człowiekiem, bo eutanazja ludzi jest moralnie i prawnie zakazana. Sytuacja zwierząt wydaje się dużo bardziej komfortowa i paradoksalnie – humanitarna. Spektakl „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” zdobył już wiele nagród, w pełni zasłużonych. Faktomontaż z ostatnich miesięcy życia ojca, to poruszająca opowieść nie tylko o stracie „tatusia” (przejście na to słowo jest podkreślane), ale także o przytłaczającym cierpieniu, totalnej bezradności bliskich, o ich frustracji wynikającej z kontaktów z państwowym systemem lecznictwa, złości na szkodliwe banały głoszone przez Kościół. W koprodukcji teatrów im. Stefana Żeromskiego w Kielcach i Łaźni Nowej w Krakowie podjęty zostaje niezwykle ważny temat legalizacji eutanazji człowieka. Reżyser rozpisuje postaci na czworo aktorów i muzyka, ukazując, że umieranie to rzecz wspólnotowa. Brutalność tematu zostaje złagodzona komizmem słownym, sytuacyjnym i indywidualizowaniem postaci, co w połączeniu daje efekt śmiechu przez łzy. To także spektakl o jatrogenii, czyli mocy oddziaływania lekarza na pacjenta, o protekcjonalizmie służby medycznej wobec pacjentów. Pakuła oddał nam wiele ze swoich i swojej rodziny przeżyć, ale ta bardzo konkretna historia, zaczęła poprzez filtry identyfikacji widzów żyć swoim życiem. Scena tańca w sombrerach łamie serce. To mocny sprzeciw wobec gloryfikacji cierpienia, która wciąż jest tak żywa w nieświeckich krajach. Wojciech Niemczyk, odgrywający rolę ojca, otrzymał zasłużenie nagrodę za najlepszy epizod.
W zwierzęciu, a dokładnej w króliku, umieszcza zmarłego brata Jas – bohaterka spektaklu „Niepokój przychodzi o zmierzchu”. Kiedy na holenderskiej wsi topi się chłopak, trudna do przerobienia trauma paraliżuje funkcjonowanie rodziny. Dzieci, bez wsparcia w rodzicach, własnym sumptem próbują poradzić sobie z nieobecnością rodziców zapadających się w depresji, ze stratą brata, poczuciem winy, z jednoczesnym dojrzewaniem i wstydem. Królik grany przez aktora snuje się po domu, staje się namiastką wspomnienia, ale jednocześnie nie pozwala zakończyć żałoby.
Z
rodzinami i ich traumami
Do tematu lęków
i traum wynikających z rodzinnych relacji, niezaleczonych ran odwołuje się
także Luk Perceval, adaptując dramat Eugene’a O’Neilla „Pewnego długiego dnia”. Portretuje
rodzinę jako system, w którym każdy posiada swoją rolę, wyjście z niego jest
szalenie ciężkie. Spektakl Narodowego Starego Teatru w Krakowie opowiada historią
uzależnionej od alkoholu i substancji psychoaktywnych rodziny, zaczęło się od
matki – morfinistki. Każdy z bohaterów żyje jakby we mgle, rozrywanej od czasu
do czasu dźwiękiem portowych syreny. Nikt nie patrzy sobie w oczy, to relacje
pełne nieszczerości, udawania. Perceval minimalizując scenografię, zdecydowanie
postawił na konfrontowanie racji, skupił się na szaleństwie matki. Balansuje na
granicy domniemań (narratorka-gosposia opowiada didaskalia) i dosłowności
(bohaterowie szarpią się, wrzeszczą na siebie). Tekst nieco zaciążył na
strukturze przedstawienia, ale wymagająca rola Mary w wykonaniu Małgorzaty
Zawadzkiej przekonała jurorów, którzy wręczyli jej nagrodę dla najlepszej
aktorki festiwalu. Nie da się odmówić jej umiejętnego użycia wielu poziomów
ekspresji, dla mnie jednak poszła o jeden za daleko.
Zdecydowanie bardziej przemówiła do mnie forma opowiedzenia rodzinnej traumy zaproponowana przez Wdowik. To misternie zbudowana opowieść o rodzinie, która zamroziła się w traumie po śmierci dwunastolatka. To spektakl, którego forma zmusza nas do przejścia w tryb przetrwania, podobny do tego, w którym funkcjonuje rodzina Matthiasa. Z nadscenia zwisa czarny obiekt przypominający worek na zwłoki, symbolizuje traumę, która zagarnia bliskich sobie ludzi i wsysa z nich życiową energię. Jas po śmierci brata zakłada czerwoną puchową kurtkę i już jej nie zdejmuje. Matka jest niedostępna niczym zombie, pragnie umrzeć, a religijny ojciec wypiera rzeczywistość. „Obiecałyśmy sobie, że będziemy się winić na wieki, żeby rodzice już nie musieli” – mówi Jas, jakby rzucała fatalne zaklęcie. Wdowik wraz z dramaturgami, Robertem Bolesto i Magdaleną Komornicką, adaptując powieść Marieke Lucasa Rijnevelda, tropią dramaturgię w detalach, w nich skupiają energię bycia pomiędzy: w twarzach bez wyrazu, w urywanym i powtarzalnych ruchach, w scenografii złożonej z rzeźb wychudzonych zwierząt, w niepokojącej muzyce. To spektakl doskonały koncepcyjnie i realizatorsko, który został doceniony przez uczestniczących w festiwalu studentów szkół teatralnych w kategorii „Krzyk Młodego Pokolenia”. Cieszę się, że mogę do młodych się zaliczyć. Agnieszka Dziewa, grająca Jas, otrzymała zaś „wyróżnienie dla aktorki”, ale chcę także docenić Karolinę Paczkowską, grającą młodszą siostrę, Hany, udało się jej przekazać w zasadzie wszystko, o czym traktował spektakl. Przedstawienie Małgorzaty Wdowik, zrealizowane z Wrocławskim Teatrem Pantomimy, to najlepsza inscenizacja festiwalu.
Z
artystą i intelektualistą w sobie
Robert
Wilson rozpoczyna historię tytułowego Doriana w ponurej, czarno-białej pracowni
artysty. Sceneria czerpie inspiracje z niemieckiego ekspresjonizmu, z filmów
Charliego Chaplina. Rozciągniętą opowieść wielkiego twórcy o sobie samym kończy
scena oślepiająca broadwayowskim blaskiem. To „egotrip”, który albo kupuje się
w całości, mając poczucie uczestnictwa w misterium, albo zostaje się w „zohydzeniu
do manii” wielkości narratora. W moim odbiorze to nieadekwatna historia z
mnóstwem niewiele znaczących słów-skamielin. „Stać się widzem swojego życia, to
uciec od cierpienia” – mówi bohater, który niewątpliwie cierpi. Wilson choćby na
przykładzie rękawiczek pokazuje, że każdy ciemny stan człowiek zawiera „coś
jasnego” i odwrotnie: w jasności wciąż zostaje się z freudowskim cieniem. Śledzimy
histrioniczny niepokój artysty, wynikającego z sinusoidalnej drogi twórczej, w
której nie ma zgody na porażki. To opowieść o „wielkich” tego świata, którzy
tak naprawdę nie dostrzegają odbiorców. Zgadzam się jednak z werdyktem jury, które
nagrodziło Dainiusa Svoboniasa grającego młodego Doriana (spektakl jest
koprodukcją litewskiego Nacionalinis Kauno Dramos Teatras i D‘haus z Düsseldorfu),
ta wymagająca rola to niewątpliwy pozytyw „Doriana”.
Inne oblicze presji talentu czy inteligencji pokazuje Jan Mikulášek we „Wrogach publicznych” z praskiego Divadlo Na zábradli. Mierzy się z fenomenem polaryzacji poglądów między korespondującymi ze sobą Michelem Houellebeckiem i a Bernardem Henri-Lévim. Reżyser zastanawia się, a w zasadzie udowadnia, że może istnieć nić porozumienia, nawet przyjaźń, między osobami o skrajnie różnych poglądach, co w obecnych czasach wydaje się nie do „ogarnięcia”. To mocne stanowisko uświadamia wagę dialogu, gdyż rozmowy w bańce to karmienie ego. Wymiana racji z antagonistą ma obecnie twarz internetowego hejtu i telewizyjnej propagandy a nie rozmowy pisarza z filozofem.
Z
niestałością dzisiaj i jutra
O
współczesnym niepokoju i relacjach determinowanych przez niestałość i
niepewność traktuje spektakl „Dropie” w reżyserii Marcina Libera, na podstawie
tekstu Natalki Suszczyńskiej, zrealizowany w Teatrze im. Wilama Horzycy.
Obserwujemy działania głównej bohaterki, granej przez trzy aktorki. Musi ona wkroczyć
w dorosły świat, w którym brakuje poczucia bezpieczeństwa, a wartości zostały
rozmienione na drobne i trzeba sobie jakoś poradzić z „zapierdalającą inflacją”.
Już, teraz, bo nie ma czasu. Liber opakowuje wszystko na scenie w folię
bąbelkową i maluje na różowo, przenosi nas w niby bajkę, niby w zabawną
przypowiastkę, a tak naprawdę kłuje. Jakimś remedium wydaje się dobra relacja ze
sobą i z innymi stworzeniami, mogą to być nawet ptaki, których gatunek u nas
wyginął. Pomimo mocno komediowego entourage, jest to opowieść o współczesnym
zagubieniu i samotności spowodowanej przyspieszeniem świata: możemy iść na
imprezę, ale „życie i tak będzie do niczego”. Jeżeli jednak z tego „do niczego”
możemy się śmiać, być może jest szansa na opanowanie sytuacji (trzeba po prostu
chodzić do teatru).
Na drugim biegunie od „Dropiów” znajduje się „invisibli (Niewidzialni)”, spektakl Compagnnie 111 z Tuluzy i Teatro Biondo di Palermo. Centralnym punktem scenografii jest pochodzący z XV wieku fresk nieznanego autora „Triumf śmierci”. Ogrywają go trzy tancerki, muzyk oraz aktor, tworząc sytuacje oparte na odczuwaniu odwiecznego lęku przed śmiercią. Zespół łączy doskonały ruch sceniczny z narracją muzyczną, wkomponowując się w obraz nadrukowanym na płótnie tak, jakby był kolejnym aktorem. Relacja, która wytwarza się między performerami a postaciami na fresku jest znajoma, to mierzenie się z ziemskimi sprawami, szukanie w duchowości ukojenia. Reżyser generuje napięcia między sacrum i profanum. Żałuję, że jury nie doceniły w żaden sposób tego niepośledniego tytułu. Drogie jury, memento mori!
Z niepewną przyszłością, a w zasadzie dystopią, konfrontuje nas (i to przez wielkie i spektakularne K) Łukasz Twarkowski w multimedialnym spektaklu-performansie-instalacji. „The Employees” warszawskiego Studio tetargalerii to adaptacja powieści Olgi Ravn „Załoga. Protokół z przyszłości”. Tytułowa załoga statku 6000 złożona z ludzi i humanoidów zamieszkuje kubik pośrodku sceny. Podglądamy ich głównie za sprawą kamer transmitujących wydarzenia na ogromne ekrany umieszczone z każdej strony bryły. Afabularną historię i obrazy o randze metafory śledzi się w skupieniu. Dramaturgia w namaszczeniu prowadzi nas przez relacje ludzi z humanoidami w tych kosmicznych okolicznościach, twórcy wskazują na nieoczywistość niższego statusu tych drugich, włączają niby sztuczne twory do wspólnego dyskursu. Twarkowski pyta, czym jest ich śmierć: awarią komputerów? Czy relacja z człowiekiem czyni z nich pełnoprawne wobec ludzi byty? Czy chociaż stawia ich na równi ze zwierzęciem? Czy w zaistniałej hiperrealności jest jeszcze jakaś cząstka naszej rzeczywistości i, jeżeli tak, to w czym się objawia
Widowisko można oglądać z czterech stron i ta wolność wydaje się kusząca, choć przemieszczanie się, a tym bardziej zaglądanie do kubika, zamienia się w sprawdzanie emancypacji widzów. Fajerwerki multimedialności ściągają uwagę, okazuje się jednak, że z każdej strony konstrukcji odbiór jest podobny. Finał jest arcypopisem techniki, który może, ale nie musi robić wrażenia. To warty przeżycia akt komunikacji, z pewnością widowisko techniczno-artystyczne, w którym precyzja i synchronizacja wszystkich mediów z ekspozycją bohaterów i ich grą jest niezwykle ważna. Stąd zapewne Nagroda Główna festiwalu. Strach przed kolejnym wiekiem zostaje pod skórą. Po obejrzeniu jednak wrócę do „teatru”.
Na Kontakcie 2024 pojawiły się także propozycje mniej udane, w których najbardziej dojmujący był brak dramaturgii, przegląd min i póz. Nagrodami zostali wyróżnieni także aktorzy: „najciekawsza osobowość festiwalu” Czułpan Chamatowa z Nowego Teatru w Rydze („Kraina głuchych” w reżyserii Alvisa Hermanisa) dała nam okazję zastanowić się nie tylko nad relacją z językiem, ale i z własną tożsamością; Damian Kwiatkowski z Teatru Polskiego w Bydgoszczy w „Ostatnich dniach Eleny i Nicolae Ceaușescu” (nieudana propozycja Wojciecha Farugi) gra Generała i w tej roli mieści komunikację z reżimem i przywódcą-bogiem. Tegoroczny festiwal został zaprogramowany z rozmachem. Bardzo cieszy mnie, że moja relacja z toruńskim Kontaktem mocno się zacieśniła. Wigor twórczy, stylistyczne zróżnicowania i tematy ważne dla człowieka XXI wieku, to recepta na udane przedsięwzięcie.
Sonia Romanowska – absolwentka Wiedzy o Teatrze na Uniwersytecie Gdańskim; organizatorka kultury, koordynatorka dostępności w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim
28. Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Kontakt” w Toruniu, 31 maja–7 czerwca 2024