EN

26.01.2024, 16:12 Wersja do druku

W poszukiwaniu straconego śmiechu

„Zemsta” Aleksandra Fredry w reż. Joanny Drozd w Teatrze im. A. Mickiewicza w Częstochowie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.

fot. Piotr Dłubak / mat. teatru

Mijam ulice, jeżdżę komunikacją i zawsze zastanawiam się nad jednym. Co myślą o Polakach przyjezdni? Patrzą na nas, masę ludzi, społeczność. I chyba za każdym razem, gdy o to pytam, dostaję odpowiedź: smutna mina, brak uśmiechu, niechęć na twarzy. Zawsze mnie to zastanawia skąd bierze się ten nasz pesymizm, gdyż sam uwielbiam śmiech i rozrywkę. Wszak „śmiech to zdrowie” tak jak „cukier krzepi”. Warto okazywać uprzejmość, a podobno zadowoleni ludzie żyją dłużej. Teatr powinien nas w tym wspierać, dodawać słońca, a nie tylko dostarczać melancholii.

Jubileusze. Zawsze z nimi jest problem. Parlament z lubością uchwala kolejne lata poświęcone wybitnej jednostce i nie do końca wiadomo jak się do tego odnieść i co z tym fantem zrobić. W zakresie literatury raz do roku mamy narodowe czytanie. To się weźmie lekturę i pokaże, że wiemy jak złożyć litery, tylko nic, absolutnie nic z tego nie wynika. Rok 2023 poświęcony był Aleksandrowi Fredro, którego obchodziliśmy zacną dwieście trzydziestą rocznicę urodzin. Warto zastanowić się jak polski teatr podszedł do owego jubileuszu. Nie tak dawno narzekałem, że premier niewiele, a jakość też wątpliwa. Czas na podsumowania. Zajrzyjmy na stronę konkursu na inscenizację dawnych dzieł literatury polskiej „Klasyka Żywa”. Bilans prezentuje się następująco: Damy i Huzary – jedno wystawienie oraz Zemsta – cztery. Zapewne to nie wszystkie premiery, ale i tak obraz to żałosny i opłakany. Do owego zbioru należy jeszcze dołączyć wieczór z Teatru Narodowego zatytułowany FredroRok Jubileuszowy. Scenariusz napisało trzech Panów: dwóch teatrologów: Wojciech Majcherek i Tomasz Kubikowski wraz z reżyserem i dyrektorem sceny Janem Englertem. Wyszedł bryk straszliwy! Konwencja czytanego wieczoru ułożona w pseudosąd nad artystą, gdzie przecinają się głosy przeciw (później za) Marii Dąbrowskiej, Aleksandra Dunin-Borkowskiego, Adama Mickiewicza czy Juliusza Słowackiego z opozycjonistami tez – Tadeuszem Boyem-Żeleńskim czy Tadeuszem Różewiczem. To wszystko okraszone mini scenkami w doborowej obsadzie, a także fragmentami teatralnych, dawnych zarejestrowanych wystawień scenicznych i telewizyjnych. Taki wieczór ku pamięci. Wiesław Cichy sędzią jest, Ewa Wiśniewska z Anną Seniuk mu wtórują, jest i Marek Barbasiewicz, pan dyrektor, Dominika Kluźniak, trochę młodzieży, Grzegorz Małecki w roli oskarżonego i toczy się ta rzecz o niczym ku uciesze zachwyconej, ale zdezorientowanej widowni. Ale w tym gąszczu nijakości wybija się jedna postać, która zawsze się obroni – Papkin. Mistrz komediowego słowa, pozy dla wybornych aktorów. W Narodowym zwycięstwo prostotą i zawadiactwem osiąga Paweł Paprocki. I utwierdził mnie w przekonaniu, że Narodowa scena winna wystawić krwistą komedię hrabiego Fredry, a nie bawić się w stylizowane akademie ku czci bohatera, bo z nich naprawdę nic nie wynika, a są jedynie pustym gestem. Zaledwie afirmacją gwiazd, bo przecież nikt nie musi udowadniać, że Anna Seniuk pozostanie najlepszą Podstoliną w historii sceny polskiej, a Jan Englert niezapomnianym Gustawem ze Ślubów panieńskich w reżyserii Andrzeja Łapickiego w Teatrze Polskim w Warszawie. I przekora polega na tym, że właśnie pod tajemniczym N.N. w projekcji filmowej kryje się mistrz słowa i komediowego sznytu Jan Englert. I trochę tak wygląda ten wieczór, że aktor zrobił ten spektakl dla siebie i swojego wielkiego aktorstwa, a Fredro jest tylko tłem w tej opowieści.

Ale są i światy odmienne, gdzie łączy się Papkin i mistrz dawnej komedii, a śmiech jest poszukiwany na wszystkie sposoby. I może to przedstawienie nie w pełni doskonałe, ale z pomysłem i jasnym komunikatem, że jest adresowane raczej do młodego pokolenia, a nie statecznej widowni. Zatem przenieśmy się do Częstochowy.

Miasto z Jasną Górą posiada scenę niezwykle okazałą. Budynek sięga lat dwudziestolecia międzywojennego, przechodził swoje wzloty i upadki, również artystycznie bywało różnie. Ciekawostką ostatnich lat było to, że na jego czele stał zazwyczaj znany aktor: Henryk Talar, Marek Perepeczko i Piotr Machalica, a przez mgnienie oka Olaf Lubaszenko. Jeszcze bardziej zadziwiający jest fakt, że od ponad roku nie ma szefa placówki, a jego obowiązki pełni Magdalena Woch. I co by nie mówić scena funkcjonuje, chyba ma się nie najgorzej, repertuar wzbogaca się o nowe tytuły czyli – najlepsza prowizorka. I chyba ta saga z konkursami, dyrektorami mogłaby posłużyć za wzór dla niejednej komedii, ale obecnie na scenie króluje Zemsta Aleksandra Fredry. Do realizacji owego przedsięwzięcia została zaproszona Joanna Drozda, córka Tadeusza, znana aktorka i ostatnio również reżyserka, która wydaje się, że we krwi ma dryg kabaretowo-satyryczny. I jest w tym dużo prawdy, gdyż rewiowa formuła, przetkana skeczem, gagiem, dwuznacznością to znak rozpoznawczy artystki. Dodatkowo, nie lubi ona, aby widz się nudził i dlatego należy spektakl ubrać w określoną ramę, dodać piosenki, pastisz, trochę tańca i wieczór gotowy. I może to maksyma słuszna, ale od przesytu czasem głowa boli. Jednak nie można zarzucić jej pomysłowości i konsekwencji w ubarwianiu utworu dawnego w pewnej intrygującej formule.

Drozda, wraz z twórcami i aktorami, zabiera nas do muzeum śmiechu. Wszędobylska pani Kustosz (Hanna Zbyryt) oprowadza nas po tym świecie osobliwości, jakbyśmy nie wiedzieli co to usta ułożone w banan. I ten zamysł wydaje się intrygujący, gdy zestawimy nasz obraz ludzi smutnych z wizjami komediowymi Fredry. Drozda widzi świat w kontraście: tego, co nas popycha do życia, czyli zemsty, zawiści, przekory, ale dlaczego nie radości? Czy jego miejscem jest właśnie pokryte kurzem, nieodwiedzane przez nikogo, zapomniane przez wszystkich siedlisko śmiechu widziane oczami fredrowskiej zwady? I tu jest sedno owego widowiska. Należy ten świat pomalować na tęczowo, różnokolorowo, zdjąć z cokołu pompatyczność na rzecz codzienności i pustej śmieszności. I właśnie on staje się naszym ratunkiem. Choć spektakl nie ma aluzji politycznych to jasnym jest, że jest to wołanie o zgodę, ale również odejście od powagi dla odrobiny uśmiechu, codziennej dobroci, pozytywnego nastroju. Reżyserka nie odchodzi w żaden sposób od litery utworu, ale wzbogaca go o pewne elementy. Są to już wskazane didaskalia Kustoszki, a także liczne piosenki w najrozmaitszych konwencjach, ale pisane (a jakże) rymem częstochowskim. Jednak mimo swojego blasku, ale też powierzchowności są to fragmenty na wyrost, czasem nie łączące się z akcją. Co gorsza spowalniają ją, gubi się rytm, a warto zauważyć, że sama treść jest ukazana klarownie i zwięźle. Za dużo w tym koncepcie idei, pomysłów. To trochę jak kasza z grochem, że rodzi się z tego niestrawność. Adresatem ma być młody widz i może zrozumie przesłanie, ale raczej z tej fredrowskiej komedii dużo nie wyniesie, bo straci ciąg zdarzeń poprzez wątki poboczne i dodatkowe skecze. Gdy akcja już się zakończy, padną te piękne słowa o zgodzie, wybrzmią frazy piosenek o upadających murach, to następuje jeszcze jeden świetny element przedstawienia. Slam poetycki będący bitwą na słowa Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego i Aleksandra Fredry. Pompatyczność i niezrozumienie dwóch pierwszych jest przeraźliwa, a trzeci wydaje się kumplem z ulicy, który świetnie rapuje, składa słowa niczym Taco Hemingway. To świetny pomysł, który daje wiele do myślenia. Dlaczego Fredro, żyjąc w tym samym czasie, nie został wpisany w panteon naszych wieszczy, a jedynie mieni się mianem komediopisarza? A przecież jego strofy opisują nas, przywary, małości, a nie rewolucyjne wzniosłości dedykowane nielicznym. To mądra konkluzja częstochowskiej inscenizacji. Nie ulega wątpliwości, że Drozda chce nam jasno powiedzieć, że Fredro wielkim autorem był, gdyż idealnie pasuje do jej formy artystycznej wizji.

Spektakl iskrzy pomysłami, czasem jest ich za dużo, za wiele. Nie można skupić się na słowie i intrydze. Przebitki wokalu i gagu hamują, ale są i złote strzały. Nim jest palec autora skrywany w szkatule jak prawdziwa relikwia. Jego magia wpływa na rozwój zdarzeń, choć konstrukcja zbliża raczej do innego narządu na literę „p”, co dodatkowo wzmacnia komizm sytuacyjny. Dwuznaczność to mocna strona przedstawienia. Jednak napędza go jeden aktor, który jest zjawiskowy i wręcz niesamowity. Tak jak w Narodowym kilka sekwencji Papkina w wykonaniu Pawła Paprockiego definiuje rangę słowa Fredry, tak w Częstochowie scena należy do innego Papkina – Marcela Opalińskiego. Jest świetnym tancerzem, uroczym żartownisiem i przechwałą, intrygantem, a gdy umiera to wierzy mu się w tę śmierć. Otacza go aura człowieka z innego świata, który jak meteoryt wpada w świat Cześnika, Klary, Rejenta, Wacława i Hanny Czepiersińskiej (Podstoliny). Pozostali wykonawcy są tłem dla jego fantastycznego odnalezienia się w spektaklu Joanny Drozdy. I jedno jest pewne, że on go unosi, prowadzi i uwodzi. I dla niego warto go zobaczyć.

W Częstochowie, mimo mankamentów, powstało widowisko z kluczem. Trochę jak opowieść o polskiej fladze. Wszyscy mówią, że to biel zbroczona krwią, a jeden z bohaterów w Hiszpance Łukasza Barczyka wskazywał, że chce Polski jak maliny z bitą śmietaną. I to jest kwintesencja tego wieczoru. Odejścia od pompatyczności na rzecz luzu. I abyśmy nie szukali go tylko w muzeum, ale wokół siebie, dla bliskich, znajomych, a także radosnej miny w codziennej drodze do pracy.

Tytuł oryginalny

W POSZUKIWANIU STRACONEGO ŚMIECHU – „ZEMSTA” – TEATR IM. ADAMA MICKIEWICZA W CZĘSTOCHOWIE

Źródło:

Kulturalny Cham
Link do źródła