16 grudnia 1922 roku w warszawskiej Zachęcie padły trzy strzały, które wstrząsnęły rodzącą się II Rzeczpospolitą. Pięć dni po objęciu urzędu zginął pierwszy prezydent niepodległej Polski, Gabriel Narutowicz. Zabójcą okazał się Eligiusz Niewiadomski - malarz, krytyk sztuki, nacjonalista i działacz związany ze skrajną prawicą, przekonany, że w imię „ratowania ojczyzny” ma prawo zabić. Bartosz Szydłowski wystawia w Łaźni Nowej teatralną rekonstrukcją procesu zabójcy Narutowicza. Premiera "Procesu Eligiusza Niewiadomskiego" 11 listopada. Z Bartoszem Szydłowskim rozmawia Anna Piątkowska w „Dzienniku Polskim”.
Zapowiadasz teatralną rekonstrukcję procesu Eligiusza Niewiadomskiego, czego możemy się spodziewać?
Spektakl będzie się składał z dwóch części, pierwsza jest rekonstrukcją procesu w oparciu o oryginalne dokumenty, które zostały wydane 1923 roku w formie książkowej przez mecenasa Kijeńskiego, obrońcę Eligiusza Niewiadomskiego - trafiłem na tę książkę przypadkiem w antykwariacie i zszokowało mnie, że brzmi tak współcześnie. Osoby aktorskie, które wcielą się w postaci obecne na procesie będą się posługiwały oryginalnym tekstem, a mamy do czynienia z suchą relacją procesową, będą też w kostiumach z epoki.
Drugą część spektaklu zbudowaliśmy w oparciu o recepcję i proces społeczno-medialny, jaki się odbywał wówczas, będący już próbą tworzenia hagiografii Niewiadomskiego. I to też jest bardzo przejmujące, ponieważ okazuje się, że wyrok skazujący Niewiadomskiego na śmierć, posłużył jako mit założycielski całego ruchu narodowo-radykalnego, a on sam stał się jego patronem. Już teraz pod naszymi postami o spektaklu pojawiają się komentarze właśnie w takim tonie, że dziś już takich bohaterów nie ma. Ironia losu, na grobie Niewiadomskiego na Powązkach ciągle palą się znicze, leżą kwiaty, a grób Narutowicza jest niemalże zapomniany. Oczywiście ten mit, który kwitł i się rozwijał jest taką emocjonalną konfabulacją nadającą niemalże ewangelizacyjne znaczenie tej postaci.
W zapowiedzi spektaklu cytujecie niezwykle mocną wypowiedź Niewiadomskiego: „Wiedziałem, że to zbrodnia. Ale wiedziałem też, że to obowiązek”.
Ten proces miał zupełnie inną dramaturgię niż klasyczne procesy, co zaskoczyło sędziów i całą ławę. Niewiadomski zaczął od mowy końcowej. Kiedy standardowo został poproszony o odtworzenie całej sytuacji, powiedział, że się przyznaje. Z tym, że nie do winy, a do faktu zastrzelenia Narutowicza. Po czym rozwinął wielostronicowy monolog, który ustawił właściwie perspektywę całego procesu, wyjaśniając intencje i swój zamiar. Okazuje się, że jego głównym zamiarem wcale nie było zabicie Narutowicza, tylko zabójstwo Piłsudskiego, który był przekonany, że będzie kandydował na prezydenta. Piłsudski się jednak wycofał i można powiedzieć, że Narutowicz zginął niejako w zastępstwie. Przerażające w tym całym zdarzeniu jest to, że śmierć Narutowicza ma charakter przypadkowego zdarzenia. Natomiast Niewiadomski w tym kontekście funkcjonuje jako wzorowy obywatel, który diagnozuje polską rzeczywistość w sposób doskonały, zgodnie z interesem narodowym.
Niewiadomski był przecież artystą, proces i wyrok miały w sobie coś z performensu?
Po procesie zaczęły się snuć opowieści o tym, jak wyglądały jego ostatnie chwile. Co się z nim działo w celi, kto go odwiedzał, jak się zachowywał przed rozstrzelaniem, co mówił, co czytał – wszystko to ma znamiona mechanizmu hagiografizacyjnego, tworzącego z Niewiadomskiego superbohatera. Absolutnie, i proces, i ten moment wykonania wyroku były performensem w pełnym tego słowa znaczeniu. On rzeczywiście był kontrowersyjny, prowokujący, wygadany, posługujący się erystyką w sposób doskonały, ale w mowach pogrzebowych urasta wręcz do rangi męża stanu. Jego śmierć stanowi „shifting point”, staje się momentem, który urasta do rangi wielkiego przebudzenia, jest bazą do stworzenia niemalże religii. To jest mechanizm, który doskonale odnajdziemy we współczesności. Przerażające, że wciąż przeglądamy się w tym samym lustrze. I jednocześnie niesamowicie przygnębiające, że historia nie uczy nas niczego, poddajemy się tym samym emocjom, wchodzimy w konfabulacyjne opowieści tylko dlatego, że kanalizują nasze lęki i niepewność.
Data premiery znacząca - 11 listopada.
Data jest bardzo świadomie wybrana, ponieważ mam wrażenie, że jesteśmy dziś na jakimś wyjątkowym zakręcie. Święto Niepodległości, które przecież powinno się kojarzyć z momentem wyzwolenia sił kreacyjnych, poczucia odpowiedzialności za siebie, możliwości realizowania swoich marzeń w imię dobra wspólnoty narodowej i społecznej zostało zawłaszczone przez język nienawiści, wykluczeń, resentymentu. Marsze, które powinny być manifestacją radości, są wydarzeniami wywyższającymi Polaków i jednocześnie stygmatyzującymi innych. Chcemy pokazać, gdzie prowadzi język przemocy, nienawiści i wykluczenia, powiedzieć, że taka historia już się zdarzyła. Mord Narutowicza poprzedziły bardzo mocne i bezwzględne wypowiedzi, choćby słynna mowa Hellera, które miały charakter rozbudzania skrajnych emocji. Chcemy wyrazić naszą niezgodę na takie narracje. Myślę, że tym spektaklem razem z publicznością zamanifestujemy naszą niezgodę na przemoc w przestrzeni publicznej, choć mam też świadomość, że jest to bicie głową w mur, ponieważ te mechanizmy są już dziś nie do zatrzymania. Możemy jednak manifestować brak przyzwolenia i tworzyć wspólnotę ludzi, którzy uczestniczą w tym geście sprzeciwu. Tym samym to przedstawienie przybiera formę wyjścia poza ramy bezpieczeństwa teatralnego. Chyba wszyscy twórcy, biorący udział w tym wydarzeniu, zgodzili się m.in. dlatego, że wyrażają podobną opinię.
Myślisz o tym jako czymś więcej niż spektakl?
Tak, nazwałem go formą teatru obywatelskiego. To jest porównywalne do „Wałęsy w Kolonos”, (spektakl Bartosza Szydłowskiego zrealizowany w Łaźni Nowej w 2018 r.), który swoją formą misterium teatru rapsodycznego, jaki był grany w kościołach w czasie stanu wojennego, tworzącego wspólnotę wokół pewnej idei. W „Wałęsie” mówiliśmy o tym, że my, jako naród, nie potrafimy traktować naszej historii jako elementu budującego, ale małostkowo szukamy elementów destrukcyjnych. Nie potrafimy wyciągnąć z historii takich wydarzeń, z których możemy być dumni, szukamy natomiast tych, które nas osłabiają. Był też „Wałęsa” o samotności lidera i paradoksie osoby z wysokiej polityki ponoszącej ryzyko swoich decyzji, która najczęściej jest odrzucana, staje się kozłem ofiarnym. Robiąc to przedstawienie poczułem siłę kreacji Jerzego Stuhra i siłę odbioru tego spektaklu. Wracam do tego formatu, który właśnie nazwałem teatrem obywatelskim, w którym będziemy mówić o współczesnej historii, a także o znaczących zdarzeniach politycznych, poszukując odpowiedzi poza agendą partyjnych narracji, które instrumentalizują i spłaszczają wszystko.
Chcemy spróbować dociec mechanizmów, szukać przestrzeni spotkania i zawsze upominać się o człowieka - obywatela. Będę planował kolejne tego rodzaju spektakle, tworzone w duchu uczestnictwa. Marzę o tym, by role poszczególnych bohaterów były przechodnie, by zmieniali się aktorzy, chciałbym włączyć do tego procesu także osoby z życia publicznego. To jest zresztą kwintesencją tego, jak myślę o teatrze, który jest jedynie wehikułem do stymulacji, pracy nad pewnymi postawami. Teatr może nam pomóc w budowaniu świadomości tego, kim jesteśmy, poza narracją narzuconą nam przez polityczny konflikt. Czuję też, że jest taka potrzeba, bo sama zapowiedź spektaklu w mediach społecznościowych wywołała dyskusję i niemal wyprzedała bilety.
Pomysł, z tego co wiem, narodził się całkiem niedawno spontanicznie. Udało ci się zgromadzić wspaniałą ekipę.
Adam Ferency jako sędzia, Przemysław Bluszcz jako szef Kancelarii Prezydenta, Tomasz Karolak jako biegły sądowy, Krzysztof Zarzecki jako Niewiadomski, Artur Święs jako mecenas Kijeński, Andrzej Kłak jako prokurator posiłkowy, do ekipy dołączył Andrzej Seweryn, a w kolejnych odsłonach spektaklu wejdą do obsady Jan Peszek i Olgierd Łukaszewicz – to tylko kilka nazwisk. Myślę, że to kwestia idei, oni też czują wagę sprawy. To też kwestia pozycji Łaźni Nowej, tego, że nasze projekty są wiarygodne, że nie są tworzone dla fleszy. Wytrącamy widza ze strefy komfortu, bo teatr pobudza, a nie utwierdza i daje impuls do zmiany naszej schorowanej społecznej wyobraźni.