„Wczoraj byłaś zła na zielono” Elizy Kąckiej w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
Skondensowany i nieoczywisty, pozornie chaotyczny, a jednak precyzyjnie skonstruowany. Spektakl “Wczoraj byłaś zła na zielono” w reżyserii Anny Augustynowicz w warszawskim Teatrze Dramatycznym to poruszający hołd dla inności i różnorodności, dla której teatr jest środowiskiem naturalnym.
Po lekturze autobiograficznej książki Elizy Kąckiej pojawia się obawa zmieszana z zaciekawieniem. Jak? Jak opowiedzieć i pokazać w teatrze skomplikowaną (i tak nieprzeciętnie opisaną!) relację matki i córki z trochę innego świata? Czy próby wizualizowania tego świata mają sens? Jakie narzędzia sceniczne zaangażować, by nie zgubić mocy słów, a jednocześnie zbudować most komunikacyjny, z kimś, dla kogo te słowa wcale nie są konieczne i adekwatne?
Tekst Kąckiej jest doskonały i zniuansowany, trudno byłoby jednak oczekiwać, że przeniesiony “na surowo” z książki na scenę porazi odbiorców z równą mocą. Twórczynie zdecydowały się zaserwować go jako fugę czterogłosową. Już to określenie odsyła nas do formy muzycznej, która zostanie zrealizowana przez zespół aktorski. Zresztą – trudno nie odnieść wrażenia, że oglądamy specyficzny koncert. Dużo tu zabawy rytmem i powtórzeniami, polifonii, kakofonii. To wszystko przeplatane nastrojowymi dźwiękami skrzypiec (ukryta w cieniu Maria Wieczorek). W centrum znajduje się Anna Moskal. Trudno nie odnieść wrażenia, że to ona jest tutaj matką-dyrygentką-narratorką, chociaż postaci w spektaklu są niedookreślone i płynne. Nie ma sensu tracić energii na dociekania, kto jest kim i przyklejanie etykiet. Nie ma tu miejsca na stawianie sztywnych ram, one nie sprawdzają się w sytuacjach nadzwyczajnych. Nawet Ruda nie jest uchwytna, ukonkretniona, określona. Ukrywa się w głosach różnych osób. Przestrzeń w sobie udostępnia jej nie tylko matka-Eliza-Anna, ale również Marianna Linde, Karol Wróblewski i Mirosław Guzowski. Wszyscy mają przed sobą pulpity na egzemplarze “nut” – fragmentów z książki, które samodzielnie (!) wybrali.
Głosy czekają na swoją kolej, współbrzmią, odpowiadają, to znowu się nakładają, mieszają, lecą przed siebie. A przecież fugare po łacińsku to gonić. Fuga – ucieczka. Ruch jest jednym z tematów opowieści o matce, która próbuje odnaleźć się w tajemniczym świecie atypowej córki, a jednocześnie nie zniknąć w tym całkiem typowym – oskarżycielskim, oceniającym, nierozumiejącym. Chodzi trochę po omacku, by stopniowo, jak dorastające niemowlę, stawiać pierwsze pewne kroki. Ale też przewracać się, upadać, dbać o poobijane i zdarte kolana. Odpowiedzi kryją się w ruchu, w gestach. Niekoniecznie w słowach, chociaż paradoksalnie jest ich na scenie bardzo dużo.
Wyciszenie w chaosie i gonitwie przynosi scenografia (Marek Braun). W sensie wizualnym na scenie dzieje się wystarczająco. W tej przestrzeni panuje ład i porządek. Przed aktorkami i aktorami są pulpity nutowe, za nimi – weneckie lustra. Od widowni oddziela ich dodatkowa warstwa – transparentny materiał, który potęguje poczucie, że podglądamy, patrzymy na coś intymnego, niewidzialnego na co dzień. A może to nawet poczucie bacznego przyglądania się, wszak złe matki i niegrzeczne dzieci przykuwają wzrok, zwracają uwagę, prowokują, a wręcz zachęcają do komentowania. Czujny wzrok strażników ładu społecznego, przytłaczającą falę porad i mądrości, zagubienie w nurcie społecznych oczekiwań odzwierciedla nie tylko kakofonia dźwięków, ale też obrazów – animacji wyświetlanych na wspomnianej przezroczystej płachcie. Tym sposobem nakładają się na siebie kolejne plany, postaci się zwielokrotniają, maleją i powiększają. Robi się dziko. Ruda znowu nam się wyślizguje. I bardzo dobrze. Miejsce lisów jest na wolności. Pięknie patrzy się na wędrówkę do wolności w byciu sobą.