EN

17.01.2021, 07:41 Wersja do druku

W jak WSPÓLNOTA

Wspólnota. Treść tego hasła mogłaby pojawić się równie dobrze pod S jak → samotność, ale dalej w alfabecie to i dalej w lekturze, może bliżej puenty.

Bo też i słowo to dla offu fundamentalne, topiczne, więc nie więcej dziś warte od memu. Musiało się tak stać, dawno w rozmowach z nieoffowym koleżeństwem żachnięcie na jego dźwięk ustąpiło miejsca parsknięciu. Może zaskakiwało mnie, kiedy osoby deklarujące bądź co bądź lewicowy światopogląd z taką łatwością lekceważyły faktyczne próby realizacji utopii dla tych poglądów bazowej, ale w sukurs przyszła szczęśliwie grantoza – i niedawno wspólnotowość do języka wróciła, ukryta w unijnie brzmiących, ale coraz chętniej praktykowanych wspólnotach lokalnych. Od razu zręczniej, klepać okrągłe urzędnicze formułki, zamiast narażać się na zarzut o → romantyzowanie offu, kiedy wszak co i rusz wylezą jakieś Gardzienice czy inny znajomy, co to i o nim wolało się pewnych rzeczy nie wiedzieć. Ale to już opowieść o → świecie bez mobbingu, czyli słabościach rynku kultury w ogóle, a my przecież o wspólnocie, czyli o samotności.

No ale gdzie niby mieliśmy się bycia we wspólnocie nauczyć? W szkole? W kościele? W pracy? Każde z tych miejsc, nie mówiąc nawet o tzw. wspólnocie narodowej, będzie sobie gęby do krwi wycierać wspólnotowymi sloganami, byle tylko nie dopuścić do dyskusji o zwyrodniale hierarchicznych schematach, jakie nimi rządzą.

Ten rozdźwięk między pierwotnym znaczeniem słowa “wspólnota” a jego wymagającym zawsze dookreślenia użyciem – wszak łatwiej zrozumieć, o co chodzi np. we wspólnocie interesów – jest tragiczny w skutkach dla koniecznego w offowym działaniu poczucia → gospodarskości. W moim wspomnieniu nosi zresztą twarz szefa sprzed lat, we własnym mniemaniu liberalnego, który płacąc mi 8zł/h na stanowisku „marchand, księgarz i animator kultury”, a potrącając trzy razy tyle za lunch i traktując na co dzień w najlepszym razie tak, jak o tym pisuje Kamil Fejfer, równocześnie po pijaku wieszał mi się na ramieniu i bełkotał, że przecież gramy do jednej bramki, przecież jesteśmy tu we wspólnej sprawie. Na takie rozumienie wspólnoty sam tylko parskam. Wiem, że najłatwiej poznać tylko takie.

Ale ja jestem farciarz. Przez lata jeździłem do kilku offowych → miejsc, do których siłą rzeczy i zasiedzenia zacząłem przynależeć. Ba!, w Zachodniopomorskiem poprzez częstą obecność zasiadłem w kręgu, który przerodził się w ZOT, Zachodniopomorską Offensywę Teatralną – jak dotąd, niezależnie od naturalnej sinusoidy wzlotów i upadków, najsprawniej działające zrzeszenie niezależnych grup. To były ważne spotkania – znowu w myślach słyszę koleżeńskie parsknięcie – prowadzące do paru kolektywnych osiągnięć i wielu osobistych rozpoznań, i faktycznie byłem tam wówczas na swoim miejscu. Kiedy ZOT się zaczynał, a ja zbierałem przyczynki do definicji tego dziwnego środowiska, które wirem nowości wciągało mnie coraz głębiej, opowiadał mi o nim z nadzieją Marek Kościółek, lider maszewskiego Teatru Krzyk: „To jest kwestia ciągłej wrażliwości na to, co dzieje się dookoła. A środki ekspresji, które rozwijamy od wielu wielu lat, wynikają z naszej natury. My cały czas nie mamy takiego życiowego spokoju, nie mamy etatów, nie żyjemy według zasad powszechnie uznawanych za normę, ciągle jesteśmy w podróży. [...] To nie jest łatwe. To dzieje się kosztem życia osobistego, kosztem naszych najbliższych i niezrozumienia ze strony świata. Ale takie nasze życie bierze się z mocnego przekonania, że warto to robić. [...] Chociaż alternatywa bardzo mocno dostała po dupie przez ostatnią dekadę, to mimo wszystko zawsze powinna mieć pokusę inspirowania siebie wewnętrznie, nawzajem. Ludzie powinni ze sobą współpracować, żeby tworzyć wielkie idee. [...] Dlatego między innymi powołaliśmy Zachodniopomorską Offensywę Teatralną, zrzeszającą dziesięć bytów teatralnych z województwa. Działając ze sobą razem, możemy zdziałać więcej – upatruję w tym nowej siły, nowej jakości”[1].

ZOT nie był pierwszą inicjatywą, która za cel stawiała sobie zsieciowanie chociaż części środowiska teatru niezależnego, szczęśliwie też nie ostatnią. To, co ZOT różniło od innych tego typu prób, to powody spotkania; o ile zrzeszenia takie jak niepowstała Federacja Teatrów Alternatywnych czy w ogóle nie rozumiejąca wewnętrznych potrzeb offu Federacja Teatrów Niepublicznych miały być sformalizowaną odpowiedzią na zewnętrzne okoliczności, jak upadek Łódzkich Spotkań Teatralnych w pierwszym, czy dyskusje wokół 250-lecia teatru publicznego w drugim przypadku, tak ZOT powstał de facto w momencie, kiedy nadano nazwę współpracy i tak od lat funkcjonującej wśród zaprzyjaźnionych założycielskich grup. “ZOT nie jest projektem” – brzmiało więc pierwsze zdanie wspólnego manifestu. Różnica, wydawałoby się, fundamentalna, ale nawet i mocny ideowy fundament kruszeje pod naporem codzienności, szczelnie wypełnionej grafikiem działań nie nagradzanych żadną pewnością jutra.

Ach, ta wspólnota! Fajnie o niej mówić, kiedy wszystkim jest fajnie. Kiedy wszyscy są w święcie. Kiedy wszyscy dzielą to samo doświadczenie. Kiedy wszyscy dzielą podobne troski i obowiązki, są młodzi i muszą wierzyć, że tak będzie zawsze. Oto jest przedszkole wspólnotowości, zachłyśnięcie się jednością, doświadczenie siły kolektywu.

Jak to utrzymać, kiedy w grupie pojawią się → kryzysy, codzienka zacznie dusić, a ludzie dotąd sobie najbliżsi zorientują się, że łączy ich coraz mniej? Decyzja, żeby zostać ze sobą, wymaga pracy. Jak nauczyć się nieustannego aktualizowania charakteru działań do bieżącego momentu grupy i odwrotnie – aktualizowania charakteru własnego zaangażowania w grupę w zgodzie z bieżącym rodzajem jej działania? Jak przestawiać całą organizację na nowe tory, kiedy dopala się znajomy czas – tak jak dziś, kiedy kończy się epoka wertykalnych monoliderskich struktur, a rosną w liczbę grupy deklarujące demokratyczną horyzontalność w rozkładzie odpowiedzialności? Ci, którzy umieją – trwają. Ci, którzy nauczyć się nie zdążą, trwają w poczuciu → krzywdy, choć niekoniecznie słusznym.

Trudno się więc dziwić goryczy późniejszych o kilka lat diagnoz Kościółka, kiedy mówił mi: “ZOT to ludzie, którzy poczuli, że bycie razem ma sens – i to jest wartość nadrzędna. To działa. Ale z perspektywy czasu myślę sobie – pomijając złożoność tego procesu z wymianą doświadczeń, wzajemnymi ustaleniami, układaniem kalendarza – że w mocy pozostaje pytanie o ideowe jądro ZOT-u. O to, czy nie jesteśmy zbyt zmęczeni kwestiami organizacyjnymi, czy niektórzy z nas się nie wycofali, czy nie dopadła nas apatia”[2]. Bo też każdy, kto doświadczył stereotypowo wręcz offowego zajmowania się wszystkim, od idei, przez twórczość, finansowanie, produkcję, logistykę, komunikację, po sprzątnięcie sali na koniec, wie, ile zostaje energii na to, o co chodziło na początku – na spotkanie z → Drugim. Pojawiające się coraz częściej szkolenia z zapobiegania wypaleniu aktywistycznemu nie wzięły się przecież znikąd. Dalej Kościółek: “Uważam, że kiedy już ma się w tym środowisku swój ogródek, to trzeba umieć się nim podzielić; nie tylko się w nim zamknąć, ale zaprosić do niego, do korzystania z tego, co się w nim posiało. Mam wrażenie, że z tym zapraszaniem jest różnie. Boimy się zapraszać, obwarowujemy się i chcemy mieć święty spokój. [...] Kiedy widzisz młodego człowieka, który od iluś lat działał, po czym nagle zostaje z tą swoją energią i chęcią samotny, to znaczy tylko, że my skupiamy się za mocno na naszych poletkach; zbyt mocno, żeby go jeszcze zauważyć”[3].

Mnie też naprawdę mogło być najbliżej do ludzi, z którymi dzieliłem wiarę w przyszłość ZOT-u i snułem wspólne plany, ale wystarczało, żeby sytuacja stawała się ogniskowa, i już okazywało się, że tu poczucie wspólnoty paradoksalnie nie sięga, kiedy nie znam tych samych co oni tradycyjnych pieśni. Musiały minąć kolejne lata, żebym zrozumiał, że to tylko moje samopoczucie nie dosięgało wówczas poziomu, na którym wspólnota może zaistnieć. Ta wspólnota idealna, złożona z ludzi pewnych swojego miejsca i w związku z tym budowana na wzajemnej uwadze, a nie na wzajemnych oczekiwaniach. Prowadzona takim → leadershipem, który realizując niezgodę na fakt, że nic nie jest na zawsze, zamiast wzmacniać struktury własnej władzy, do czego wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni, stara się optymalizować wykorzystanie potencjałów grupy. Ot, żeby wszystkim było możliwie najlepiej, póki są razem. Truizm, jasne, ale czyż nie ten sam schemat obserwujemy regularnie w życiu publicznym, a ostatnio znów widzieliśmy na ulicach? Obywatele swojego kraju wspólnie na nie wyszli, żeby wyrazić wkurwienie, różnymi środkami i z różnych przyczyn. Tydzień nie minął, a już każdy zaczął protestować lepiej od pozostałych. Każda grupa w proteście zaczęła forsować swoją wizję i swoje rozgoryczenie, że nie siedzi na barykadzie opuszczona, słuszna, i w moralnym wzmożeniu, nie dopuszczając do siebie myśli, że nie da się równocześnie wołać „nie bądź naszym wrogiem” i „nie chcemy cię po swojej stronie”.

Pamiętam bardzo wyraźnie jeden ze Z(L)OT-ów, kameralnych cyklicznych wydarzeń, w ramach których w ciągu dnia ludzie ZOT-u obradują nad bieżącymi sprawami, a wieczorami dają pokazy otwarte dla publiczności. Siedzieliśmy, oczywiście w kręgu, na scenie szczecińskiej Kany i żmudnie omawialiśmy kalendarz na najbliższe miesiące, jakiś nowy europejski program dotacyjny i refundacje przejazdów. Żmudnie – to łagodne słowo, trafniej byłoby powiedzieć za Kościółkiem, że wręcz apatycznie. Aż nagle referat kolejnego punktu z kolejnego regulaminu przerwał Konrad Pachciarek, prowadzący teatr Abanoia, tak offowy, że nawet nie posiadający osobowości prawnej, pytaniem: „Słuchajcie, wróćmy do tego za chwilę; powiedzcie – co u was?”. I pękło. Ktoś miał sukces w pracy zawodowej, więc brakowało mu czasu na ZOT, komuś pogłębiły się stany depresyjne, bo nie miał nawet tego; ktoś się przyznał do choroby, ktoś pochwalił leczeniem, ktoś miał kryzys poczucia celu, ktoś pewność celu, ale kryzys realizacji. Ktoś się zaśmiał, że wyglądamy jak na terapii grupowej, i miał rację – ale ten krąg nie był anonimowy, był przyjacielski. Parę osób płakało. Też płakałem, przypomniawszy sobie, że jechałem do Szczecina te niezmienne osiem godzin w PKP po to, żeby spędzić czas z ludźmi, a nie, jak co dnia, z kalendarzem. Dowiedzieliśmy się wówczas o sobie rzeczy, których wiedzieć nie mogliśmy, spotykając się zawsze tylko w akcji, nigdy – na kawę. Bez wahania powiem, że tamten rok należał do ZOT-u, niezależnie od tego, ile projektów osobno, a ile wspólnie udało się wtedy zrealizować. Nieważne. ZOT był wtedy tym, czym miał być od początku.

Jeżeli miałbym wymienić jedną najważniejszą rzecz, jakiej nauczyłem się w offie, i jaką staram się realizować we własnej offowej kapeli i fundacji, będzie nią chodzenie na kawę. Na piwo, na film, cokolwiek – byle przyjaciół, z którymi się pracuje, po ludzku zapytać czasem, co tam. Grafik łatwo zmodyfikować i przepisać, odzyskać człowieka – bardziej niż trudno; nikt nie wie tego lepiej od offowców i nie przykryją tej wiedzy niczyje pobłażliwe parsknięcia. Po publikacji pierwszego odcinka niniejszego cyklu koleżanka po krytyce i po offie, Julia Lizurek, w komentarzu na moim wallu na Facebooku określiła off jako "wspólnotę, która nie jest wspólnotą, a marzeniem o niej”. Sam nie znalazłbym na to lepszych słów; chętnie za to szukam narzędzi, żeby to marzenie spełnić. Musi się dać.



[1]Adam Karol Drozdowski, Marek Kościółek, Za bardzo wierzymy artystom [w:] “IDEO-GRAM. Gazeta festiwalu Poszukiwanie Alternatywy” nr 4/2013

[2]Adam Karol Drozdowski, Marek Kościółek, Przeciw samotności [w:] “Nietak!t” nr 1/2016.

[3]Tamże.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne