„Czarodziejska góra” Tomasza Manna w reż. Michała Borczucha w TR Warszawa oraz „Czarodziejska góra” Tomasza Manna w reż. Jacka Bały w Teatrze Miejskim im. Witolda Gombrowicza w Gdyni. Pisze Jan Bończa-Szabłowski w „Rzeczpospolitej”, dodatku „Plus Minus”.
Siódemka miała ponoć dla Tomasza Manna znaczenie magiczne. Michał Borczuch w TR Warszawa wystawił siódmą inscenizacją jego „Czarodziejskiej góry" na polskich scenach. Czy okazała się przełomowa? No, chyba nie.
„Czarodziejska góra" to w największym skrócie historia zmagań o duszę i umysł młodego studenta, Hansa Castorpa, który trafiając do sanatorium, znajduje się pomiędzy siłami reprezentującymi materializm i mistycyzm, intelektualizm i głębokie żądze nieświadomości, oraz życie i śmierć. „Ciało, miłość, śmierć, ta trójka to Jedno" - pisał Mann w swej najsłynniejszej powieści i dodawał: „Bo ciało to choroba i rozkosz, i to ono tworzy śmierć. Tak, miłość i śmierć, obie są cielesne, to jest ich groza i ich wielka magia".
Dotychczasowi reżyserzy przenoszący „Czarodziejską górę" na deski sceniczne przypominają mi bardzo McMurphy'ego z „Lotu nad kukułczym gniazdem", który decydując się na czyn niemożliwy i ponosząc porażkę, pocieszał się słowami: „Ale próbowałem, przynajmniej próbowałem". W przypadku tej powieści próby bywały naprawdę ambitne: choćby polska prapremiera Andrzeja Dziuka w Zakopanem rozpisana na dwa wieczory, jak dwa tomy dzieła idealnie oddawała nastrój ośrodka zamkniętego i pewnego wyobcowania. Widzowie czuli się niemal uczestnikami zapasów z życiem, oswajania ze śmiercią. Ale też obserwatorami pełnej erotycznego szaleństwa walki o duszę głównego bohatera. Barbara Sas w Teatrze Słowackiego w Krakowie o wielu scenach myślała jak człowiek filmu, miała też za sobą wybitną inscenizację „Idioty" Fiodora Dostojewskiego. Udało się jej więc zatrzeć granicę między teraźniejszością, przeszłością i przyszłością, światem realnym i fantasmagorycznym. W operowej realizacji Andrzej Chyra z kompozytorem Pawłem Mykietynem zespolili świat słowa, obrazu i dźwięku w opowieść o dojrzewaniu do śmierci. Wersja Wojciecha Malajkata skupiała się przede wszystkim na anegdocie i jako hołd złożony Jerzemu Grzegorzewskiemu miała zerwać z kabaretowym profilem Teatru Syrena.
Realizatorzy dwóch najnowszych inscenizacji granych obecnie w Warszawie i Gdyni postanowili przenieść swą opowieść w teraźniejszość. Jacek Bała w gdyńskim Teatrze Miejskim mocno zaznaczył temat wojny z Ukrainą, a z kolei Michał Borczuch w TR Warszawa odniósł się do czasów pandemii.
Zamknięte sanatorium Manna jest w TR współczesnym blokiem, gdzie każdy przeżywa swą chorobę w samotności. Spektakl, niestety, sprawia wrażenie totalnej przypadkowości, trąci banałem, a niektóre pomysły są absurdalne. Młodzieniec przeżywający swą inicjację tu w pierwszej części grany jest przez dojrzałą aktorkę Magdalenę Kutę, a wszelkie relacje międzyludzkie są całkowicie zaburzone. W jednej ze scen każdy aktor czyta inne wydanie „Czarodziejskiej góry" i to jest najlepszym komentarzem do całości. Znakomicie aktorzy TR zaprezentowali wizję reżysera o tym, że choroba jest niebezpieczna dla zdrowia i życia.
Dużo ciekawiej, choć też nie bez zastrzeżeń, wygląda wersja z Gdyni. Jacek Bała czarny humor miesza z filozoficzną powagą. Do szalonego tańca zaprasza tu Lady i Lord Funeral. Pacjenci sanatorium podczas jednego z wieczorów mają rozdzielone role. Jeden jest Jezusem, inny Hitlerem, a kolejny Wołodymyrem Żeleńskim. Maciej Wizner gra Castorpa i jest jak zdziwione dziecko, które przeżywa przyspieszony proces dojrzewania. Nie tylko w jego pamięci pozostają zmysłowe chwile z Klaudią Hawhat (znakomita Beata Buczek-Żarnecka). W powietrzu unosi się poczucie zagrożenia. Refleksja, że Europa znów staje w przededniu wielkiej wojny. Zupełnie tak jak wtedy, gdy pisał swą powieść Mann.