„Don Juan" Moliera w reż. Piotra Kurzawy w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Wojciech Jerzy Kieler w portalu Teatrologia.info.
„Występek uprzywilejowany” – jak nazywa obłudę w tekście swojego dramatu Molière – nie dezaktualizuje się nigdy. Utwory o hipokrytach obdarzone są zatem ponadczasowym potencjałem pokazywania widzom ich własnej twarzy w bezwzględnym zwierciadle tekstu czy też jego scenicznej realizacji. Twórca Don Juana wiedział to doskonale. Nie pomógł sycylijski kamuflaż miejsca akcji ani powszechnie już wówczas znany bohater, wymyślony przez Tirsa de Molinę, triumfalnie maszerujący przez niezliczone literackie parafrazy i mnożący sercowe podboje. Francuski widz z oburzeniem odkrył w tytułowym bohaterze (celowo nie piszę protagoniście, bo to sprawa, do której przyjdzie nam powrócić) siebie: libertyna i obłudnika, „znudzonego intelektualistę” i łowcę wrażeń, jak pisał o nim Tadeusz Boy- Żeleński. Molière’a zmuszono, by zdjął Don Juana ze sceny i nie pozwolono mu wydać dramatu drukiem. Czy widz warszawskiego spektaklu również poczuje się postponowany? Nie sądzę.
Don Juan w ostatnich miesiącach – w trakcie obchodów czterechsetnej rocznicy urodzin Moliere’a – cieszy się na polskich scenach niezwykłą popularnością. Po ten szczególny w dorobku Molière’a dramat – jedyny pisany prozą i jedyny, w którym na scenie eksponowane są cudowne zjawiska – sięgali niedawno Mikołaj Grabowski w warszawskim Ateneum, Radosław Rychcik w łódzkim Teatrze Nowym i Wiktor Bagiński w poznańskim Polskim. Reżyserzy ci w mniejszym (Grabowski) lub w większym (Bagiński) stopniu odczytali utwór poprzez kontekst współczesności, pozwalając mu rezonować bądź w dwóch nakładających się na siebie czasoprzestrzeniach, bądź też dokonując wyraźnej transpozycji akcji w nasze czasy. Nie jest to jednak przypadek spektaklu Piotra Kurzawy. Podczas zorganizowanego w marcu przez Pracownię Teatrologiczną kolokwium niektórzy z zaproszonych przez Patryka Kenckiego uczestników wyrażali nostalgię za klasycznymi realizacjami dzieł dawnych, dla których wzorcem z Sèvres pozostawałaby Comédie-Française. Spektakl Piotra Kurzawy ma potencjał (i zapewne ambicje) podążać tą właśnie drogą. Reżyser z pietyzmem podszedł do tekstu, sięgając po grany w Polskim w 1950 i 1957 przekład Bohdana Korzeniewskiego. Solennie odtworzono realia; kostiumy i rekwizyty (Małgorzata Pietraś) nawiązywały do estetyki Grand Siècle. Oprócz kilku nietrafionych i nie do końca uzasadnionych eksperymentów scenograficznych konwencja jest spójna i wyrazista. Urzeka kadrami o urodzie barokowych obrazów. Don Juan Piotra Kurzawy jest poprawny i miejscami formalnie piękny, ale całkowicie martwy. Nie ma mocy ani uwodzenia, ani tym bardziej obrażania współczesnych widzów.
Kwiatkowski wygląda znakomicie. Trudno jednak uwierzyć w łatwość jego miłosnych podbojów – w scenach flirtu nie przekonuje. Widoczne jest to szczególnie w konstrukcji tytułowego bohatera. Don Juan w interpretacji Krzysztofa Kwiatkowskiego jest dystyngowany, elegancki i intelektualny. Przemawia wolno, niskim stanowczym głosem, wyraźnie wymawiane słowa podpiera szerokim gestem. Buduje to aurę postaci o najwyższym statusie, niezwykle pewnej siebie. Jednocześnie jednak zdaje się być zdystansowany, emocjonalnie nieobecny i chłodny. Kluczem do siły rażenia molierowskiego bohatera była pewna ambiwalencja – spektator miał szansę utożsamić się z częścią jego poglądów, a także zrozumieć fenomen Don Juana jako uwodziciela. Kwiatkowski gra dobrze. W żadnym jednak momencie nie budzi sympatii widza, a w konsekwencji jego finalna katastrofa nie może wywrzeć spodziewanego wrażenia.
Uwagę widza kradnie kto inny. Adam Biedrzycki. To jego Sganarel niepodzielnie króluje na scenie. Jest wiecznie przestraszony, co demonstruje szybkimi nerwowymi ruchami głowy. Nie przeszkadza mu to jednak żartować, gdy poczuje się ciut pewniej. Wciąż jednak z uwagą i napięciem obserwuje swego pana. W zależności od rządzących nim emocji różnicuje intonację: bądź to przedłużając głoski, bądź szybko wymawiając tekst. Molière nakreślił Sganarela ze szczególną atencją, jako postać wielowarstwową, którą sam odgrywał na scenie. Biedrzycki w pełni korzysta z potencjału scenicznego swojego bohatera. Nadaje mu rys bardzo ludzki. Nie bawi się złem niczym dziecko zapałką, jak, równie fantastyczny w tej roli, Alan Al-Murthata w spektaklu Bagińskiego. Próbuje zrozumieć motywacje Don Juana, wie, że jest żołnierzem niedobrej sprawy. Uwikłany w społeczne zależności wiedzie ciągły bój z głosem sumienia. To w nim ma szansę odnaleźć się widz i zadać sobie pytanie o cenę wybranej drogi. Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że jest to zasługą bardziej aktora niż reżysera.
Konsekwentnie i mądrze postać Elwiry prowadzi Dorota Bzdyla. Umiejętnie różnicuje środki aktorskiego wyrazu, by oddać dwa oblicza bohaterki. Jako ofiara feralnej namiętności świdruje ukochanego wzrokiem skrywającym miłość i rozpacz. W krótkiej scenie stosuje gradację w ukazywaniu stadiów swojego nieszczęścia. Skonfrontowana z okrutną rzeczywistością, wyrzekłszy się doczesności, rozmawia z Don Juanem ściszonym głosem, bądź to spoglądając na niego przenikliwym, choć pozbawionym złudzeń wzrokiem, bądź ucieka oczyma w przestrzeń.
Najzabawniejszą scenę spektakl zawdzięcza Pawłowi Kruczowi w roli Pietrka. Zagrał soczyście, modelując postać grubą kreską. To bardziej typ niż charakter. Śmiech widowni jest tu w pełni zasłużony, mimo że wywołany został przedmolierowskimi środkami wyrazu.
Spektakl ma w zasadniczej mierze charakter statyczny: akcja zastąpiona została sytuacją. Fragmenty bardziej dynamiczne – jak chociażby scena walki – nie przekonują i zdają się być pustą inkrustacją, niewynikającą z wewnętrznej motywacji bohaterów. Taka strategia sceniczna, przy jednocześnie zbyt skąpym operowaniu nożyczkami podczas pracy dramaturgicznej, odbiła się niekorzystnie na wewnętrznej dynamice spektaklu: nie udało się uniknąć dłużyzn. To jednak nie stanowi najcięższego grzechu Kurzawy. Ten objawia się w finale wraz z pojawieniem się posągu Komandora.
Ruchoma statua obdarzona głosem Andrzeja Seweryna i posrebrzonym ciałem aktora stylizowanego na Ludwika XIV (Maksymilian Rogacki) dosłownością reprezentacji grzebie filozoficzny wydźwięk ostatnich scen dramatu. Rezygnacja z metafory, posłużenie się zbyt łatwym środkiem wyrazu powoduje śmiech wbrew intencjom Molière’a. W tak tandetnym entourage’u nawet finalna kwestia Sganarela nie ma szans wybrzmieć gorzko.
Mimo atutów wizualnych i bardzo poprawnej technicznie – a w dużej mierze także interpretacyjnie – gry aktorów Don Juan Kurzawy pozbawiony jest molierowskiej siły rażenia. Zdaje się być raczej przyzwoicie odrobioną lekcją z historii teatru niż spektaklem, który mógłby wejść w żywy dialog z wrażliwością dzisiejszego odbiorcy. Wierność literze przesłoniła bowiem wierność idei. Warto go jednak obejrzeć, choćby dla Sganarela.