W piątkowe przedpołudnie, w mroźny i śnieżny prima aprilis 2022 roku zmarła nagle Jolanta Lothe. Świetna aktorka, która występowała w Teatrze im. Osterwy w Lublinie, w teatrach warszawskich – Syrena, Klasycznym, Narodowym i Studio, ale przede wszystkim, współtworzyła, wraz z Piotrem Lachmannem, istniejący w latach 1985-2018 eksperymentalny i doceniany na całym świecie Videoteatr Poza, łączący teatr żywego aktora z projekcjami wyświetlanymi na telewizorach. Pisze Rafał Dajbor.
Wiadomość o śmierci pani Jolanty zszokowała mnie. Rozmawiałem z nią zaledwie kilkanaście dni wcześniej, w sprawie przesłania jej mojej książki, której jedną z bohaterek jest jej matka, wybitna aktorka Wanda Stanisławska-Lothe. Pani Jolanta ucieszyła się z zapowiadanej wysyłki. Rozmawialiśmy krótko, ale serdecznie, znaliśmy się przecież, a poznaliśmy się trochę bliżej w 2021 roku, gdy zrobiłem z nią wywiad dla miesięcznika Stolica. Wywiad dotyczył głównie jej twórczości plastycznej, tworzonych przez nią kolaży, w których wykorzystywała płócienne blejtramy i farby malarskie, ale także m.in. muszle, hubę, pleksi, elementy biżuterii, elementy lalek Barbie, blachę, fragmenty okularów… „Nie miałam żadnych wystaw, nigdy nikomu żadnego z moich obrazów nie sprzedałam. I nie mam takich ambicji, by być artystką gdzieś wystawianą, czy prezentowaną, sprzedawaną, licytowaną... Wystawa odbywa się za każdym razem, gdy ktoś mnie odwiedza w mieszkaniu i to mnie satysfakcjonuje. Natomiast kilka kolaży trafiło do moich przyjaciół jako prezenty” – mówiła wtedy. Pani Jolanta była wymagającą rozmówczynią. Autoryzacja była, można rzec, wieloetapowa. Spotykaliśmy się kilka razy, by doszlifować tekst, a i tak pani Jolanta dzwoniła potem do mnie, by jeszcze coś dodać, skreślić, poprawić.
Jolanta Lothe ukończyła warszawską PWST w 1966 roku. Przez wiele lat była w związku z przedwcześnie zmarłym Helmutem Kajzarem, reżyserem i dramaturgiem. Po jego śmierci związała się z Piotrem Lachmannem. W wywiadzie mówiła, że nieco ją boli, iż mimo współpracy z tak wielkimi artystami (a do grona wybitnych, z którymi miała okazję pracować zaliczała także Adama Hanuszkiewicza i Józefa Szajnę) zostanie zapamiętana głównie z epizodów na ekranie. Trzeba bowiem przyznać, że miała wyjątkowe szczęście pojawiać się, co prawda na drugim planie lub rzeczywiście w epizodach, w filmach i serialach lubianych i cenionych w chwili premiery, lub też wręcz kultowych po dziś dzień. Serial „Czterej pancerni i pies” Konrada Nałęckiego (1966), „Rejs” Marka Piwowskiego (1970), serial „Doktor Ewa” Henryka Kluby (1970), serial „Droga” Sylwestra Chęcińskiego (1973), „Potop” Jerzego Hoffmana (1974), „Nie ma róży bez ognia” Stanisława Barei (1974), serial „Polskie drogi” Janusza Morgensterna (1976), „Brunet wieczorową porą” Barei (1976). Te tytuły mówią same za siebie. W ostatnich latach pojawiała się natomiast na małym ekranie niemal wyłącznie w „Barwach szczęścia”, w których od pierwszego odcinka z 2007 roku grała Teresę Struzik.
Żegnam panią Jolantę z wielkim smutkiem. Była sympatycznym człowiekiem, a przy tym nieco ekscentryczną w stylu bycia prawdziwą artystką. Cieszę się z rozmów, które miałem okazję z nią odbyć. Rozmów skupionych nie tylko na autoryzacji tekstów i „wielkiej sztuce”, ale także na zwykłych „pogaduchach” o wspólnych znajomych, Warszawie, teatrze i kinie.