EN

10.01.2023, 13:09 Wersja do druku

W ciasnym dworku

„Zbrodnia z premedytacją” według opowiadania Witolda Gombrowicza w reż. Błażeja Peszka w Teatrze Powszechnym im. Jana Kochanowskiego w Radomiu. Pisze Magda Piekarska, członkini Komisji Artystycznej VIII Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.

fot. mat. teatru

Zbrodnią z premedytacją Teatr Powszechny w Radomiu kreśli rodzaj pętli, wracając do pomysłu Zbigniewa Brzozy sprzed niemal dwudziestu lat, który pokazał tu swoją adaptację noweli Witolda Gombrowicza. Czy jednak będzie w stanie powtórzyć jej sukces?

Sukces – dodajmy – całkiem spektakularny. Inscenizacja Brzozy zrealizowana w Radomiu otwierała pierwszą edycję Międzynarodowego Festiwalu Gombrowiczowskiego, a trzy lata później reżyser wrócił do tekstu w łódzkim Teatrze Jaracza. Spośród scenicznych wystawień Zbrodni inscenizacja Brzozy cieszyła się najdłuższą karierą, a zanim zdążyła zejść z afisza, to doczekała się telewizyjnej adaptacji. Teraz, kiedy po tekst Gombrowicza sięga Błażej Peszek, też nie robi tego w przypadkowym momencie – premiera nowej Zbrodni zainaugurowała XV odsłonę tego samego festiwalu, którego historię otwierał spektakl Brzozy.

Wczesne opowiadanie Gombrowicza jest parodią kryminału – tak zresztą o tej historii śledztwa w sprawie bynajmniej nie zagadkowej śmierci prowincjonalnego ziemianina mówił sam autor: „Syn wcale nie zamordował ojca. Ojca w ogóle nikt nie zamordował. Syn dusi trupa dopiero wtedy, gdy sędzia śledczy doprowadza go do szału. Sędzia zgrywa się przez cały czas, a rodzina także częściowo się zgrywa. Nie trzeba przerażać się nadto demonizmem sędziego i syna, gdyż nowela ma raczej charakter intelektualny. Szło o pokazanie dwuznaczności uczucia i tego, jak sztuczna i fałszywa sytuacja dobywa z ludzi rzeczy okropne, o których im się nie śniło”.

Pytanie, czy radomska inscenizacja jest w stanie z tekstu Gombrowicza cokolwiek nowego, świeżego i odkrywczego „dobyć”. Na pozór wydaje się, że jak najbardziej, choćby w czysto doraźnym kontekście. Skoro mamy opowieść o obsesji sędziego, który swoim szaleństwem doprowadza syna zmarłego do wyznania zbrodni, która się nie dokonała, współczesny, polityczny kontekst nasuwa się niejako automatycznie. Ów młody H. (Adam Majewski) z przedstawienia Peszka mógłby być przecież ambitnym przyszłym ministrem, przyłapanym kiedy po raz pierwszy w swojej karierze znajduje nieograniczoną przestrzeń do realizacji swoich obsesji.  Ślepa to jednak uliczka – radomska interpretacja bierze ów kontekst w nawias, być może przy założeniu, że tak czy owak nieuchronnie się tam pojawi. Zgodnie z intencją autora trafiamy zatem do dość tradycyjnie oddanego dworku ze swoją duszną atmosferą. W całym zgromadzonym w nim i zredukowanym do pięciu osób (obok H. wdowy po zmarłym K., dwójki jej dzieci – Antoniego i Cecylii oraz lokaja) gronie jedynie sędzia we współczesnym kostiumie bywalca warszawskich albo krakowskich kawiarni wydaje się przybywać z innego świata, który zdążył już dawno nabrać solidnego rozpędu i wyprzedzić zamarynowaną w formalinie rzeczywistość prowincji. Ów współczesny świat, zostawiony gdzieś poza zarysowaną na scenie przestrzenią, został jednak zaledwie leciutko zaznaczony – reszta, została osadzona, także poprzez jazzową muzykę Wojtka Kiwera w dwudziestoleciu międzywojennym. Co wynika z tego zderzenia? Czy to duszna atmosfera prowincji sprzed stu lat jest źródłem współczesnych obsesji? Czy wręcz przeciwnie – jest tu całkowicie niewinna, dopóki jej nie popsuje przybysz z innego, nowoczesnego świata?

Otóż cały szkopuł polega na tym, że z tego zderzenia wynika niewiele, jeśli nie nic. W dodatku w całym, niedługim zresztą przedstawieniu Peszka zamysł Gombrowicza wyczerpuje się stosunkowo szybko i do finału brniemy w oparach dręczącej nudy. Trudno osądzić, na ile jest to winą gry aktorskiej Majewskiego, którego nerwice natręctw i obsesje wypadają na scenie niewystarczająco wiarygodnie lub zbyt mało spektakularnie, żeby utrzymać uwagę widza; a na ile reżyserskiego konceptu, który manię bohatera zamyka w ramach snu, sprawiając, że widz znacznie szybciej niż przy lekturze tekstu Gombrowicza bierze jej absurdalne przejawy w nawias, traktując je z dystansem. Reszta obsady – poza Antonim Michała Węgrzyńskiego, który umiejętnie porusza się na krawędzi między formalnym a psychologicznym graniem – odgrywa raczej typy ludzkie niż postaci z krwi i kości, opierając je na drobnych fizycznych natręctwach, takich jak obgryzanie paznokci przez Cecylię.

Tym, co się najskuteczniej broni w tej inscenizacji, jest scenograficzny koncept Michała Dracza, który wnętrze dworku zamknął w transparentnych platformach wąskiej, umieszczonej pomiędzy dwiema widowniami konstrukcji. Zaskakująca ciasnota tej przestrzeni (dość powiedzieć, że aby dostać się z parteru na piętro, trzeba przecisnąć się przez szafę, bywającą także prysznicem) budzi skojarzenie z ciasną perspektywą postrzegania świata przez bohaterów tej opowieści. A choć konstrukcja jest pozbawiona ścian, dzięki czemu wszystko jest na widoku, to coś nieustannie nam umyka – choćby to był na pozór nic nie znaczący grymas czy gest. Zamysł jest obliczony na to, żeby wzbudzić w nas rodzaj podejrzliwości, która stała się zapalnikiem obsesji H. Bo przecież, choć całą akcję mamy podaną jak na tacy, w zbliżeniu, niemal na wyciągnięcie ręki, to jednak nie widzimy wszystkiego DOKŁADNIE, a zatem pozostaje ten drobny margines, kiedy wahamy się – jako swego rodzaju sędziowie przysięgli, świadkowie przesłuchania, a potem rekonstrukcji zdarzeń – w sprawie wyroku.

Źródło:

Materiał własny