„Meneliada” Jerzego Niemczuka w reż. Mariana Opani w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Marian Opania zagra każdą rolę, wcieli się nawet w młynek do kawy, rondelek, chłopca z cukierkami dla panienki, Kubusia Fatalistę, bibliotekarza z holenderskiego miasteczka czy cesarza Hajle Sellasje albo Kazika Archanioła z piosenki Janusza Grzywacza. Dojrzała osobowość aktorska czyni go z wiekiem coraz wytrawniejszym, wręcz wyrafinowanym w kolejnych kreacjach, gdy uwodzi nas techniką gry, zmrużeniem oka, ledwo dostrzegalnym niuansem, który pozwala mu wcielać się w różnorodne postaci. Tak szeroki kalejdoskop ról chroni przed zaszufladkowaniem, utożsamianiem aktora z jednym czy dwoma bohaterami. Tym razem przyszło mu zostać zwykłym – ale tylko z pozoru pospolitym – menelem. W monodramie według tekstu Jerzego Niemczuka, we własnej reżyserii, autorskiej scenografii i brawurowym wykonaniu przypomni „Meneliadę”, znane niektórym widzom słuchowisko radiowe Jerzego Niemczuka z 2001 roku, jednak w znacznie zmienionej odsłonie. W Teatrze Ateneum widzów czeka prawie dwugodzinna uczta, przygotowana starannie i ze smakiem, mocno osadzona we współczesności, ale z elementami filozofii egzystencjalnej. Prapremiera sztuki, którą Jerzy Niemczuk pisał specjalnie z myślą o Marianie Opanii, zadowoli również wielbicieli wokalnego talentu aktora, bowiem nie brakuje w niej znanych mniej lub bardziej piosenek z tekstami Jana Wołka, Ewy Borzęckiej, Leszka Cichońskiego, z muzyką Janusza Grzywacza oraz Jerzego Satanowskiego.
Spektakl tylko pozornie traktuje o drobiazgach, w rzeczywistości delikatnie zahacza o metafizykę, a przede wszystkim dotyka egzystencji człowieka, mieszkańca planety, która go coraz mniej obchodzi. Kim jest sceniczny bohater? Kloszardem, od którego odsuwają się ze wstrętem przechodnie? A może właśnie Archaniołem – outsiderem, myślicielem o zacięciu filozoficznym i mędrcem ze śmietnika, który wie jak żyć, by zachować wolność?
Nagle lądujemy w niechcianym zakątku osiedla, wśród niezliczonej ilości śmieci, gdzie nikt nie dba o ich recykling – z powodu ignorancji, może z lenistwa albo niewiedzy. Tu, w kontenerze dobrze oznaczonym i opisanym, mieszka nasz Menel, główny bohater monodramu. W pierwszej części spektaklu opowiada on o sobie, skąd się tu wziął i dlaczego dobrze prosperujący boss, łowca głów wylądował na śmietniku. To prawda, w doborowym towarzystwie makulatury, książek i listów, których nikt już dziś nie pisze i nie chce czytać. Tragiczny, śmieszny czy sprytny? Wydaje się odważny i zarazem przesiąknięty strachem, a ten zazwyczaj odrzuca „porządnych” ludzi, przyciągając i ośmielając bandycką łobuzerię. Opania to znakomity gawędziarz, toteż jego opowieść, snuta ze swadą i spokojem, śmieszy, porusza i intryguje. Ta niekończąca się historia i przemowy do samego siebie uciekają w różne strony, traktując o pieniądzach, kapitalizmie, swobodzie myśli, prawie do godności, nawet zwierzętach, miłości i kobietach – bohater nie unika żadnego z tematów, wyróżniając szczególnie śmieci (co nie dziwi, skoro za mieszkanie obrał sobie kontener), z analizy których dowiedzieć się można wielu ciekawych rzeczy o naszej cywilizacji. Ile w tej przypowiastce prawdy, a ile autokreacji, samooszukiwania się? Czy w naszym zobojętniałym na ludzki los i tragedie świecie, w którym nędza i bieda nieustannie szarpią nasz wzrok, wyzierając z wszelkich kanałów medialnych, internetowych zdjęć i filmów oraz wszelakich telewizji, cokolwiek może jeszcze nas poruszyć? Cóż nowego ma do powiedzenia kolejny nieszczęśnik, żebrak, społeczny wyrzutek? Dwie godziny wzruszeń, a potem wracamy do swego pędu, spraw, pogoni za dobrem dnia codziennego. Pewnie nie wszyscy – wciąż tli się nadzieja, że znieczulica nie pochłonęła jeszcze całej ludzkości.
Ale Marian Opania nie byłby sobą, gdyby pozwolił nam jedynie na tego typu wątpliwości i refleksje. „Meneliada” to artystyczna perełka, zabarwiona humorem, zmyślnym tekstem, aluzjami – politycznymi też, niestety… oraz wpadającą w ucho piosenką. Piosenka to żywioł pana Mariana – aktor od razu rośnie, młodnieje, jego głos nabiera mocy i siły. I śpiewa z taką lekkością: „że żyje jak z datków i tylko z żurnali dobrobyt zagląda mu w oczy” („Kazik Archanioł” Janusza Grzywacza do słów Jana Wołka). Publiczność uśmiecha się patrząc na młynek do kawy i wzdycha słuchając: „Lecz kiedy się zbuntowałem i cały zardzewiałem… ty zamiast mnie pocieszyć, rzuciłaś mnie do śmieci” („Młynek Kawowy” skomponowany przez Janusza Grzywacza, ze słowami Leszka Ciechońskiego). A uroczy „Rondelek” Janusza Grzywacza z tekstem Jana Wołka nucić można bez końca: „Deszcz mnie moczy, w pysku sucho. Robota mnie nudzi. Van Gogh też miał jedno ucho, a wyszedł na ludzi”. Druga część przynosi więcej goryczy. Menel nie jest już władcą swego małego, zaśmieconego królestwa. Złamany, skrzywdzony, mimo przeciwności losu, nie poddaje się – nadzieja i wiara w słuszność własnej filozofii trzymają go przy życiu. Czy ma rację?
Trzeba sporego doświadczenia scenicznego i umiejętności nawiązywania kontaktu z widzem (tego z pewnością Marianowi Opanii nie brakuje), by przez dwie godziny przykuć uwagę publiczności, bawić ją, a jednocześnie skłonić do poważnych przemyśleń. Aktor starannie dobiera środki wyrazu i nigdy nie popada w przesadę (mistrzostwo warsztatu aktorskiego!), cechuje go wręcz pożądana powściągliwość, niezależnie od poruszanego tematu. Mimo to potrafi przekazać emocje, wzruszyć, nawet łza w jego oku wydaje się taka naturalna, prawdziwa. Scenografia znacząco pomaga mu w budowaniu klimatu, jednak najważniejszy jest on, aktor na scenie. Warto to docenić.