EN

29.12.2024, 14:23 Wersja do druku

Uwodzicielska fraza Pilcha

fot. Marta Ankiersztejn/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

„Inne rozkosze” wg Jerzego Pilcha w reż. Jacka Głomba w Teatrze Narodowym. Pisze Tomasz Miłkowski w AICT Polska.

Fraza Pilcha kusi swoimi barokowymi meandrami, przewrotnością, błyskotliwym zagadywaniem rzeczywistości.

„Wspaniały, deliryczny styl barokowy” – jak mówiła Maria Janion w laudacji po przyznaniu pisarzowi Nagrody Nike za powieść „Pod mocnym aniołem”. Fraza Pilcha wodzi też na manowce i niejednego reżysera zwiodła. Ale nie Jacka Głomba, który od czasu, gdy dał w Zielonej Górze spektakl „Zabijanie Gomułki” z prozą Pilcha wszedł w komitywę i potrafi z niej czynić sceniczny użytek. Potwierdza to swoim najnowszym Pilchowym spektaklem, „Innymi rozkoszami” w Teatrze Narodowym.

Jerzy Pilch właściwie nie pisał dla teatru, choć jak sam wyznawał ciągnęło go do teatru i filmu. Parę razy dał się skusić jako scenarzysta filmowy, a w teatrze jako współautor dialogów. Ale sztuk w zasadzie nie pisał poza komedią „Narty Ojca świętego” (2004), napisaną na zamówienie Teatru Narodowego. Wystawiona na scenie przy Wierzbowej cieszyła się niebywałym powodzeniem aż do śmierci papieża, kiedy dyrekcja tytuł zdjęła z repertuaru.

Sam zamiar napisania komedii o polskim koślawym katolicyzmie i polskim papizmie wydawał się odważny i wart podjęcia, ale wyszedł Pilchowi połowicznie. Może to ze względu na temperament, który nie pozwalał mu na ostrzejsze starcie z prawdziwym czy domniemanym przeciwnikiem. Wolał raczej przekomarzanie się niż walkę na pięści.

Na początku jest dobrze: „Narty Ojca Świętego” zaczynają się zachęcająco. Oto grupa biesiadników podczas niezłego opilstwa wyśpiewuje okolicznościowe piosneczki, ubogacając się duchowo niepomiernie (szczególnie z klasą czyni to Grzegorz Małecki, niby anioł wstępujący żywcem do nieba wraz z pieśnią), kiedy wpada do izby rozśpiewanej zziajany ksiądz Kubala ze sprawdzoną wiadomością jakoby do Granatowych Gór miał przybyć – niczym Gogolowski rewizor – z potajemną pielgrzymką Ojciec Święty, za młodu szusujący po pobliskich stokach, a teraz stęskniony za dawnymi laty.

I tak się zaczyna smuta: co by było, gdyby, jakie to niesie następstwa, jakie korzyści i jakie ograniczenia. Mistrz wędliniarski rozmarzony już widzi kabanosy papieskie, ktoś inny trwoży się o swobodę spożywania napojów w pobliżu sakralnej osoby. Wszystko to napisane z wdziękiem, smakiem, znajomością ludzi. Słowem komedyja pełną gębą i do tego tęgo grana – osobliwie Janusz Gajos jako ksiądz automobilista to postać krwista i zadzierzysta, na jaką polska komedia czekała od lat.

Ale oto po przerwie jakby ręką odjął. Autor zawstydzony (?), że autorytet papieski na żer komediowy wydał, poczyna dramatyzować, ibsenizować, ucieka od śmieszności, choć na szczęście ksiądz Kubala wciąż przypomina o sobie. Co więcej, także składnie wychodzi trudne pojednanie małżonków na skraju katastrofy, Jana Nepomucena Wojewody (Jerzy Radziwiłowicz) i Joanny W Co Się Ubrać (Beata Fudalej). I już wydawałoby się, Pilch wykaraskał się z trudności tematu, odmalowawszy przekrój społeczny i jego poszczególne plasterki, już nasycił siebie i nas rozczarowaniem, że obcowanie z Polakiem papieżem zamieniło się w nawyk, zastygło w formie, utraciło moc wewnętrzną, ale wnioski zawiesił w aurze dwuznaczności i nadziei, aby na koniec wszystko zepsuć. Tak samo albo jeszcze bardziej zepsuć jak w powieści „Miasto utrapienia”, skąd zaczerpnął monolog profesora Chmielowskiego, którym postanowił przygwoździć widzów do fotela najcięższymi zarzuty. I w powieści, i w sztuce miał to być głos wołającego na puszczy, który wzywa rodaków do ocknięcia się niczym Jaśko w „Weselu”. W powieści swój lament, utkany z ryzykownych porównań posługi papieskiej do wyczynów rozgrywającego na boisku piłki nożnej, Chmielowski kończy nostalgicznym stwierdzeniem „Tak, potem już nigdy tak nie było. Potem już nigdy nie było takiego mundialu”. Co starczyło prozaikowi, nie starczyło dramaturgowi.

Co tu dużo gadać, nie w pełni udanym, ale z polotem granym spektaklem, rozbudził Pilch apetyt na sztuki następne. Ale następnych już nie było. Nic dziwnego, że zastąpili pisarza adaptatorzy i rozkochani w jego frazie reżyserzy. Zwłaszcza że już wcześniej grunt został przygotowany m.in. przez Jerzego Stuhra jako twórcę filmu „Spis cudzołożnic” (1998) czy Rudolfa Zioła, reżysera udanego spektaklu telewizyjnego „Inne rozkosze” (współautorem scenariusza był Jerzy Pilch), w którym rolę niedojrzałego emocjonalnie Kohoutka powierzył Krzysztofowi Globiszowi. Obsada była wyśmienita Globiszowi partnerowali mu m.in.: Magdalena Cielecka, Jan Peszek i Krystyna Feldman. Uskrzydlony sukcesem Rudolf Zioło dwa lata później wrócił do „Innych rozkoszy”, połączonych w scenariuszu dość nieszczęśliwie z powieścią „Miasto utrapienia” i poniósł widowiskową klapę. Recenzenci wykpili to przedstawienie świetnego skądinąd reżysera, sam pisałem, że to „dwie gęsi na je­den obiad. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, po co Zioło w jednym spektaklu chciał opowiedzieć dwie powieści. Wyszło z tego nie­porozumienie dramatyczne z – uwaga, uwaga! – pięknymi scena­mi i znakomitymi rolami. Ofiarą reżysera padł jednak Wiesław Komasa, który zupełnie niepotrzeb­nie, grając prowincjonalnego ado­nisa, „leciał” Dostojewskim. Komasę cenię bez granic i tym bar­dziej boleję, że dał się na to na­brać. Inni aktorzy mieli więcej szczęścia. O swym wspaniałym talencie przypomniała Ewa Dał­kowska – cudowna w scenie, gdy snuje rozważania o przerażają­cych skutkach ewentualnego od­najęcia pokoju w rodzinnym do­mu. Świetne role dali także Kazi­mierz Kaczor jako ojciec, Franci­szek Pieczka, miejscowy mędrzec i Cezary Żak, pastor. Szkoda, że z tymi osiągnięciami nie szedł w parze przemyślany scenariusz. Ale Pilch narobił apetytu na sztu­kę, o której podobno sam myśli”. Inni recenzenci nie byli tak dobrotliwi, niektórzy nawet na bogu ducha winnych aktorach nie zostawili suchej nitki.

Na tym tle samotnicze próby mierzenia się z frazą Pilcha podejmowane przez aktorów bywały zaskakująco udane. Krzysztof Grabowski, ceniony tworca spekytakli jednosonbowych, swoim „Paytrykiem. K. zrea;lizowanym pdo skryzdlami tetrau elbląskiego (2011), skomponowanym z kolazu fagmentow trzech powieści, „Miasto utrapienia”, „Moje pierwsze samobójstwo” i „Marsz Polonia”, wywalczył główne nagrody na festiwach monodramów Gdańsku i we Wrocławiu, sugestywnie pootretujac zagubiomego inteligenta. Adam Frency z kolei podjął ryzyko przenisienia na scene „Dziennika” Jerzego Pilcha. Tak powstał „Dziennik przebudzenia” (2017, spektakl impresaryjny), w którym przecież o przebudzeniu mowa, a więc rekonwalescencji, powrocie do sprawności, do życia, po wstrząsie, jakim jest nagła choroba, tchnie wiarygodnością.

Niełatwo jednak z zapisków czynionych z dnia na dzień, o rozmaitym ciężarze gatunkowym, charakterze i tematyce, nieukładających się w naturalny sposób w dramaturgiczną całość ułożyć spektakl, który toczyć się będzie po wyraźnie wyznaczonym torze. Autorka adaptacji, Magda Kupryjanowicz znalazła jednak sposób, aby anegdoty powiązać z refleksjami o literaturze i wyraziście zarysowanym stanem dochodzenia do sprawności, namiętnym poszukiwaniem zrozumienia i kontaktu. Dla bohatera, portretowanego przez Adama Ferencego ważny jest kontakt z drugą osobą – to jego asystentka (Joanna Kosierkiewicz), a jednocześnie ktoś jeszcze, nie do końca zdefiniowany, może muza, może ideał, a może śmierć? W dialogu, a przynajmniej w obecności lub przewidywaniu obecności młodej kobiety odradza się nagle przerwane życie – nie do końca wprawdzie, ale jednak wyraźnie spowolnione i pokiereszowane. To metoda poszukiwania dla siebie miejsca i sensu, ważna wypowiedź pisarza i aktora, którzy odnajdują siebie, a w sobie dość siły, aby złapać nowy oddech. Być może doświadczenie przebytej choroby sprawia, że życie na nowo nabiera zapomnianego, oczywistego smaku.

Dyskusyjna jednak okazała się adaptacja „Wielu demonów” (Teatr Nowy w Łodzi, 2014) Mikołaja Grabowskiego. Wytrawny adaptator m.in. Kitowicza i Gombrowicza, uwiedziony frazą Pilcha, nie potrafił wywikłać się z przedziwnego splotu metafizyki i konkretu, dając w rezultacie nieczytelny thriller o zaginięciu pewnej dziewczyny. Nie oddawało to ani urody językowej powieści, ani jej myślowego ładunku.

Sam pisarz z kolei żywił wątpliwości co do swojego „Monologu z lisiej jamy” wystawionego w Teatrze Telewizji (1998) z Bogusławem Lindą w roli głównej – nie był zadowolony z własnego tekstu, podziwiając, ile od siebie dodał Linda, żeby ten tekst podnieść.

Inaczej rzecz się miała z wersjami scenicznymi wspomnianej już powieści „Pod mocnym aniołem”. Mimo że recenzenci utyskiwali na niedostatki pierwszej adaptacji Rafała Sabary w Teatrze Słowackiego (2003), to jemu należy się wdzięczność za przetarcie tej powieści drogi na scenę. Potem krytycy mieli okazję do podziwu dla Magdy Umer jako reżyserki i adaptatorki tego tekstu dla Teatru Polonia (2012). Początkowo zamierzała wykroić z powieści monodram dla Zbigniewa Zamachowskiego, jak to wcześniej zrobił młodziutki wówczas aktor koszalińskiego teatru Leszek Czerwiński, ale stanęło na spektaklu kameralnym, w którym Zamachowskiemu partnerowali Zofia Zborowska i jej ojciec Wiktor Zborowski. „Mag­da Umer, przy­go­to­wu­jąc dla war­szaw­skie­go Te­atru Po­lo­nia adaptację tekstu Pilcha – oceniał Jan Bończa Szabłowski – za­cho­wa­ła nie tyl­ko prze­sła­nie po­wie­ści, lecz tak­że jej kli­mat. (…) Ro­la Zbi­gnie­wa Za­ma­chow­skie­go to kre­acja. Ak­tor tej kla­sy daw­no nie miał szan­sy za­gra­nia na sce­nie po­sta­ci tak fa­scy­nu­ją­cej i tak po­ru­sza­ją­cej”.

Dwa lata później (2014) powstała ekranizacja powieści. Reżyser Wojtek Smarzowski rolę cierpiącego na alkoholizm pisarza powierzył Robertowi Więckiewiczowi. Dodać jeszcze warto, że powstał bardzo dobry audiobook dzięki wytrawnej lekturze Andrzeja Grabowskiego.

Tak więc losy Pilcha na scenie i ekranie toczyły się ze zmiennym szczęściem. Można zaryzykować tezę – aż do chwili, kiedy nie zajął się prozą Jerzego Pilcha zafascynowany nią Jacek Głomb. Już pierwsza jego adaptacja „Miasta utrapienia” – pod rynkowym tytułem „Zabijanie Gomułki” w lubuskim teatrze w Zielonej Górze (2007) okazała się teatralnym bestsellerem, obsypanym nagrodami na festiwalach i pochwałami recenzentów, także po warszawskich pokazach w klubie Karuzela na Jelonkach. Na spektaklu obecny był autor, pamiętam, że były jakieś kłopoty z nagraniami, Jacek Głomb miał łzy w oczach ze zdenerwowania, ale skończyło się sukcesem. Nic dziwnego, bo wyreżyserował rzecz z werwą, a występujący w głównej roli domniemanego zamachowca na I sekretarza i zarazem rozmiłowanego w alkoholu pijusa Zbigniew Waleryś (Pan Trąba) wykazał się wielką energią i autentyzmem.

Po tym spektakularnym sukcesie, Jacek Głomb wracał do prozy Pilcha kilkakrotnie. Wkrótce nadarzyła się okazja w Łodzi, gdzie dla Teatru Powszechnego wyreżyserował i zaadaptował powieść „Marsz Polonia” (2012). Był to spektakl ukazujący rozdarcie Polaków na dwie bańki, pomiędzy którymi w roli pośrednika występował główny bohater. Spektakl wzbudził kontrowersje. Łukasz Drewniak pisał: „Polska w spektaklu Głomba jest gabinetem figur woskowych pozorujących intelektualną aktywność. A może nawet ruchomym mauzoleum, zbiorową mogiłą przysypaną nonszalancko stertami damskiej bielizny. Gorzko. Śmiesznie. Niesmacznie”. Innego zdania była łódzka recenzentka Renata Sas: „Głomb, ze swoim stałym zespołem (Robert Urbański – adaptacja, Małgorzata Bulanda – scenografia, Bartek Straburzyński – muzyka, Witold Jurewicz – ruch sceniczny) z wielowątkowej powieści stworzył rodzaj dramaturgicznego przewodnika po… nas samych. Dosadnie, w siermiężnych obrazach, grają ostro na patriotyczną nutę”.

Zaraz po „Marszu” zdecydował się reżyser na powtórne wystawienie „Zabijania Gomułki” tym razem w macierzystym teatrze legnickim z gościnnym udziałem Walerysia w roli Trąby. I znowu odniósł zwycięstwo. Leszek Pułka był zachwycony: Uroczy. Ten staromodny przymiotnik najpełniej oddaje atmosferę, kunszt aktorów, zamysł reżyserski i efekt końcowy produkcji Teatru Modrzejewskiej. „Zabijanie Gomułki” to spektakl nieudziwniony, błyskotliwy, prowadzący widzów ścieżką bliską polskiej rzeczywistości”. W podobnym duchu pisali inni recenzenci.

Następnego Pilcha wystawił Głomb w dalekim gruzińskim Batumi. Niewiele o wiemy o tym spektaklu, polskich recenzji chyba nie było, ale ponieważ inscenizację powtórzył reżyser w Teatrze Śląskim można sobie wyobrazić, że ten gruziński spektakl wyglądał podobnie. Porównywano atmosferę tego spektaklu, tak jak i powieści Pilcha, do legendarnego Macondo Marqueza. Aura magii i konkretu, zmysłowości i intelektualnego rozbujania wyobraźni wszystko to znalazło się w tej onirycznej opowieści, trzymającej w napięciu i dalekiej od gadulstwa.

Głomb potrafi wydobywać walory frazy Piicha, a jednocześnie skupiać uwagę widzów na samej opowieści. Przed premierą tego spektaklu w rozmowie z dziennikarką „Gazety Wyborczej” tak objaśniał powody swego zainteresowania prozą Pilcha: „Po to sięgam do niego, by robić ciekawe spektakle. I uważam, że jego teksty świetnie poddają się teatralizacji – mają świetne dialogi, co jest przecież podstawą teatru i opisują pewien świat, który warto pokazywać i opowiadać. On jest realny, stworzony przez pisarza na podstawie obserwacji wiślańskiej społeczności, w której się wychował, ale jednocześnie mocno magiczny”.

Nic więc dziwnego, że niedawno odbyła się już szósta premiera Głomba oparta na pisarstwie Jerzego Pilcha. Już id pewnego czasu nosił się z zamiarem wystawienia „Innych rozkoszy”, miał w rękach gotowy scenariusz Roberta Urbańskiego. I oto nadeszła ta chwila (7 grudnia 2024) – „Inne rozkosze’ zawitały na deskach Teatru Narodowego, na scenie przy Wierzbowej.

To spektakl doprawdy rozkoszny. Wszystko się tutaj składa: czytelny scenariusz, imalownicza scenografia Małgorzaty Bulandy, idealny ruch sceniczny Witolda Jurewicza zsynchornizowany z muzyką Bartosza Starburzyńskiego, doskonale dobrana i uruchomiona obsada, doprawdy każdy detal jest tu na swoim miejscu. Jacek Głomb tym wysmakowanym spektaklem raz jeszcze dowodzi, że ma do Pilcha rękę, że umie czytać jego frazę i tworzyć sugestywne spektakle, tak jak ten poemat o nieszczęsnym kochliwym Kohoutku, który niczym Winicjusz nie może się oprzeć żadnej niewieście. Sprowadza tym samym na siebie niebywałe kłopoty – do jego rodzinnego ewangelicko-augsburskiego domu zjeżdża Jego Aktualna Kobieta, co siłą rzeczy wywołuje mnóstwo nieoczekiwanych następstw.

Spektakl ma świetny klimat. Udało się w nim uchwycić atmosferę pracowitej rodziny, w której obowiązują twarde zasady luterańskie i w której żyje się „nadludzką pracą w nieludzkich warunkach” bez wytchnienia, ale w której też niemało rozmaitych dziwactw i ciągot, osobliwie do alkoholu.

Aktorzy namalowali tu soczyste, wiarygodne postacie i to zarówno ci, którym przypadły w udziale główne figury, jak i ci, którzy zadowolili się blotkami. Kohoutek Oskara Hamerskiego budzi i sympatię, i współczucie i sporo łagodnego politowania dla słabego człowieka, który nie umie zarządzać swoim życiem, choć i pozostali, ci poukładani, także mają za swoje. Nieco autystyczna Babka Anny Chodakowskiej, malownicza jubilatka obchodząca co roku huczne urodziny, chciałaby wymknąć się spod kurateli despotyczej córki i matki Beaty Fudalej, pozornie trzymającej wszystko pod kontrolą, a nie dostrzegającej tego, co się dzieje obok. Ojciec Mirosława Komorowskiego, zatopiony w mrzonkach, nadal roi o swojej tężyźnie fizycznej, a pozbawiony złudzeń Doktor Oyermah Mariusza Benoit, choć bystry, nie może oprzeć się kolejnej butelczynie. Nie od tego jest też pastor Jacka Mikołajczyka, trochę znużony i zagubiony w zmieniającym się świecie, pod nadopiekuńczą ręką żony Anny Ułas. Energię życiową trwoni pani Wandzia Anny Gryszkównej na daremne ambicje wyprowadzenia córki (Laura Pajor) na wirtuozkę skrzypiec. I wreszcie dwie kluczowe persony, czyli kobiety Kohoutka, zrezygnowana żona Moniki Dryl, która ma już dość jego zdrad, i trudna do rozszyfrowania Aktualna Kobieta Justyny Kowalskiej, może naiwna, a może kuta na cztery nogi.

Sytuacje między tymi domownikami rozgrywa Głomb jak iluzjonista, wciąż zmieniając relacje, podsycając i studząc napięcia. Na scenie toczy się zwyczajne życie, zakłócone nadzwyczajną obecnością Aktualnej Kobiety pod wspólnym dachem pozornie zgodnego małżeństwa. Jaką naukę wywiedzie z tego Kohoutek? Zrozumie sam siebie, czy też pozostanie zagubionym dzieckiem w dorosłym życiu? Trzeba to koniecznie zobaczyć na własne oczy.

„Jacek Głomb jest bodaj najżarliwiej zdeklarowanym opowiadaczem fabuł – pisał Jacek Sieradzki – na dzisiejszych polskich scenach. Warto docenić jego, by tak rzec, narracjotwórcze umiejętności – zwłaszcza gdy ćwiczone są na tak opornym materiale”. Sam Głomb wcale nie uważa tego materiału za „oporny”. Przeciwnie, u Pilcha znajduje to, czego znaleźć nie może u innych autorów: „Rzadko niestety spotyka się dziś sztuki teatralne, w których każda z postaci mówiłaby innym językiem”.

Tajemnicę sukcesu teatru Jacka Głomba rozszyfrował przed laty Grzegorz Ćwiertniewcz: „Teatr Głomba podoba się dlatego – pisał w recenzji po premierze „Zabijania Gomułki” w Teatrze Modrzejewskiej – że spektakle są realizowane z myślą o widzu, który przychodzi do niego po wrażenia duchowe i estetyczne. Pozwala mu się aktywnie uczestniczyć w akcji (…), świadomie rezygnuje z patosu. Nie obarcza widza poczuciem niezrozumienia. W jego przedstawieniach o prostych sprawach mówi się językiem nieskomplikowanym. Obraz ma za zadanie dopełnić wypowiedzi aktorów, a nie dekoncentrować”.  Ten spis zasad zastosowany w „Innych rozkoszach” sprawdza się w każdym calu.

Źródło:

AICT Polska
Link do źródła

Autor:

Tomasz Miłkowski

Data publikacji oryginału:

28.12.2024