EN

4.03.2025, 13:17 Wersja do druku

Ulisses

„Ulisses” Jamesa Joyce'a w reż. Michała Borczucha w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.

fot. Bartek Barczyk/ mat. teatru

Miałem spore oczekiwania względem „Ulissesa” w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie z dwóch przyczyn – pierwszą z nich była osoba Michała Borczucha odpowiedzialnego za reżyserię, bo od lat walczą we mnie dwa wilki: jeden jest zachwycony jego niektórymi spektaklami, a drugi jest zanudzony niektórymi jego spektaklami – a ja stoję pośrodku i nie do końca wiem co się dzieje. Drugą palącą kwestią była ciekawość: co wyniknie z przeniesienia na scenę tak ogromnej i skomplikowanej formalnie powieści jak „Ulisses’ Joyce’a. To, co przechodzi spokojnie na papierze w książce, niekoniecznie musi działać w teatrze, bo przecież każde medium rządzi się swoimi własnymi prawami.

Spektakl rozpoczyna się projekcją nagranego filmu-wywiadu ze studentami Akademii Górniczo-Hutniczej; jest to przedstawienie współczesnych Dedalusów (którego postać mam wrażenie, że w inscenizacji Borczucha pełni ważniejszą funkcję niż w książce Joyce’a). Na tle wszystkich wypowiedzi młodych ludzi wybija się swoim smutkiem i melancholią jeden student z Białorusi, który wspomina zmarłego na wojnie chłopaka, którego kochał. Ta wypowiedź ustawia perspektywę całego spektaklu i jest pierwszą wskazówką na temat tego, z jakiej perspektywy twórcy tej inscenizacji chcieli spojrzeć na monumentalny tekst Jamesa Joyce’a. Tutaj wątek straty i próby godzenia się – lub właśnie: niezgody na pójście dalej – będzie pobrzmiewać przez cały czas wysuwając się na pierwszy plan. Podobnie jak w opasłym oryginale dane nam jest śledzić jeden dzień z życia Molly i Leopolda Bloomów i dziwnego przecięcia ich losów z młodym nauczycielem po studiach – Stephenem Dedalusem, który – podobnie do małżeństwa – musiał przejść przez proces żałoby, ponieważ zmarła mu matka, mająca na niego znaczący wpływ. W przypadku Bloomów taką ością stojącą w gardle jest śmierć ich syna, która interferuje nadal, mimo upływu lat, nie tylko na samego Leopolda, ale też na jego związek z Molly. Całość wybranych przez Borczucha i Śpiewaka (odpowiedzialnego za adaptację) wątków orbituje wokoło ciągłego kręgu życia, umierania i rodzenia się i niesprawiedliwego traktowania ludzi przez los. Ten mikrokosmos rozpaczy i swego rodzaju fatum ciągnie się za bohaterami przez cały czas i obserwacja ich w najbardziej błahych momentach dnia pozwala zauważyć, jak ułomnie ludzcy i nieszczęśliwi są w swoim losie, który poniekąd sami na siebie nałożyli przez kurczowe trzymanie się przeszłości. 

Istotnym momentem jest zaproszenie Dedalusa do domu Bloomów. Leopold w pokrętny sposób dostrzega w Stephenie potencjalne zaleczenie bólu po stracie syna i niemalże stara się go anektować do swojej rodziny. Niestety jest to tylko chwila, kiedy nawzajem wchodzą w swoje pola grawitacyjne; Dedalus opuszcza dom Bloomów zasiewając w Leopoldzie małe ziarno, które być może w przyszłości wykiełkuje i pozwoli mu ruszyć dalej w drogę leczenia się po stracie.

Cały ten ogromnie długi i w moim odczuciu nie do końca dostępny dla widza spektakl dźwigają na plecach z niesłabnącą gracją aktorzy – pokazują prawdziwą klasę zespołowo, na głęboki ukłon zasługuje jednak Martyna Krzysztofik za rolę Molly: wygraną na niuansach, na pierwotnym głodzie niezaspokojonego życia. Przygniatająca emocją, rozedrgana. Dawno nie widziałem tak pysznej roli i jest to chyba jedna z kreacji, które będą się za Krzysztofik długo ciągnęły jako dowód wirtuozerii. Uważam, że wycisnęłaby jeszcze więcej z tej postaci, gdyby sam „Ulisses” był lepiej zbilansowany przez reżysera. Dodatkowo uderzyło mnie, że w końcu, po latach, połączyłem watki, że Krzysztofik energią i wyglądem przypomina mi Gosię ze Świata Gosi – musiałem się tym podzielić, bo od dawna myślałem, że oszalałem, bo nie byłem w stanie określić kto jest jej doppelgangerem. Życzyłbym sobie jeszcze więcej Krzysztofik na scenie, a najlepiej w bardziej udanych spektaklach niż ten nieszczęsny „Ulisses”.

Dodatkowo wspomnę o Krzysztofie Zarzeckim; bardzo dobrze było znowu widzieć go na scenie, bo zniknął mi jakiś czas temu z radaru, a nie ukrywam, że jestem ogromnym fanem jego sposobu kreowania postaci na scenie. W sumie nie będzie to jakaś specjalnie fachowa opinia z mojej strony (zresztą, kto spodziewa się fachowych opinii po mnie), ale przyjemnie było go oglądać, dalej budził u mnie respekt swoją obecnością, bardzo pasuje mu postać Leopolda Blooma, wrażliwego zranionego mężczyzny. Zarzecki ma w sobie według mnie jakąś taką palącą zadrę, którą doskonale wykorzystał w tym spektaklu. 

Mówiąc szczerze ten projekt Borczucha mocno zapada się pod własnym ciężarem. Jest niesamowicie długi i mimo wybierania konkretnych wątków z książkowego oryginału jest obarczony formą samej powieści i – zupełnie jak ona – stara się być ogromny i robić wrażenie. Niemniej, to co udaje się Joyce’owi (nie będę tutaj wchodził w polemikę czy książkowy „Ulisses” może się podobać czy nie) nie do końca udaje się na scenie. Rozwlekłość akcji i strumień świadomości działa o tyle na papierze, że w momencie kiedy czujemy znużenie możemy zamknąć książkę i obejrzeć „Królowe przetrwania” dla rozrywki pomiędzy kolejnymi akapitami. W Teatrze Słowackiego jesteśmy uwięzieni przez 3,5 godziny i nie ma możliwości uciec od ciągłego mówienia i chodzenia w kółko. Każdy ma jakiś określony czas, w którym może utrzymać skupienie na ciągłym potoku słów i zapewniam, że niewiele osób może zachować pełną czujność przez cały przebieg „Ulissesa” a to jest niezbędne by poskładać sobie wszystko w jasną całość. Niestety uważam, że bycie blisko oryginału gubi reżysersko cały ten projekt, bo ciężko jest współodczuwać z bohaterami, gdy zalewa nas fala ziewania. Ten spektakl doskonale wpisuje się w  nurt teatru Borczucha o analizowaniu straty i godzeniu się z przemijaniem. Podobnie było czy to we „Wszystko o mojej matce” z Łaźni Nowej czy w „Przemianach” z Teatru Studio – oba te przedstawienia zrobiły na mnie piorunujące wrażenia i jednocześnie, pomimo mocnej pogłębionej analizy straty, były one bardzo przystępne.

“Ulisses” niestety nie stara się być dla wszystkich, ale do tego stopnia, że powoli zaczyna wkraczać w to straszne limbo bycia dla niewielu lub nawet dla nikogo. Doceniam ogrom pracy włożony w tę inscenizację, bo niewątpliwie widać, że coś za tym wszystkim stało, nie był to nieśmieszny prank ze strony twórców, jednak pomimo ambitnej warstwy treściowej i ogromnej pracy aktorów, wyszło przedstawienie bardzo ciężkostrawne, męczące i nie dające żadnej przyjemności (i nie chodzi tutaj o przyjemność hihihi miłego wieczoru w teatrze, tylko ogólnego obcowania ze sztuką, nieważne, czy to z łatwą czy bardziej wymagającą). Niewątpliwie najnowszy spektakl Michała Borczucha był jedną z bardziej męczących rzeczy jakie dane mi było oglądać. Szkoda, bo do dziś tęsknię za Borczuchowymi „Czarnymi Papugami”, które były wystawianie na scenie MOS-u i które przeszły bezczelnie bez echa, a pamiętam jakie wrażenie na mnie robiły. Nie obrażam się o tego „Ulissesa”, a jedynie mi szkoda, bo oczekiwania były wysokie, a więc i upadek z wysokości jest bardziej bolesny.

Źródło:

teatralna-kicia.tumblr.com
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia