„Ulisses” Jamesa Joyce'a w reż. Michała Borczucha w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Książka nie jest dla każdego, spektakl – też.
Ja weń nie „wszedłem”, bo to rzecz po prostu nie dla mnie, ale daleki jestem od postponowania tego przedstawienia. Przeciwnie, im więcej czasu mija od premiery, tym więcej dostrzegam w nim smakołyków, choć – podkreślę – to nie jest propozycja na tzw. miły wieczór. Nie tylko dlatego, że Michał Borczuch wybrał z powieści wątek utraty dziecka, zgoła niepogodny, ale również dlatego, że Ulisses wymaga od widza (ale i przecież od czytelnika) maksymalnego, nieprawdopodobnego wręcz skupienia, chwila nieuwagi może nas z tego Bloomowskiego świata wylogować, i więcej już nie wpuścić, co jest dość okrutne.
Spektakl rozpoczyna się filmem nakręconym w krakowskich akademikach, noszących nazwy wzięte z mitologii. Oglądamy zatem studentów opowiadających o trudach współdzielenia przestrzeni, o pasjach, planach, wyraźnym nawiązaniem do powieści są gotowane przez jednego z bohaterów parówki (nigdy nie widziałem studenta jedzącego cynadry, poza tym – gdzie je dostać?). Ten pomysł wydał mi się – dla odmiany – w sposób zbyt oczywisty osadzający całość współcześnie. Choć z drugiej strony – może sensem i istotą tej sceny jest student ze Wschodu poruszająco opowiadający o swojej tęsknocie za domem? Może.
Natomiast finałem krakowskiego Ulissesa jest trwający kilkadziesiąt minut monolog Molly (moim zdaniem obłędna rola Martyny Krzysztofik, ale słyszałem w foyer opinie o „przekroczeniach”). Bloom (Krzysztof Zarzecki) leży z nią łóżku na golasa, a Molly bez żadnych zahamowań, nie unikając szczegółów o charakterze stricte fizjologicznym, a z wyraźną przyjemnością - wspomina niegdysiejsze śniegi.
Nazwanie tej sceny „pornograficzną” jest niesłychanie kuszące, ale nie mam pewności, czy nie będzie to ocena zbyt jednak łatwa.