EN

17.04.2024, 10:02 Wersja do druku

Uczuciowa toksyczność i domorosłe filozofie w dramacie Witkacego

„Matka” Stanisława Ignacego Witkiewicza w reż. Anny Augustynowicz w Teatr Ateneum w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Albert Zawada/ PAP

Sto lat temu Stanisław Ignacy Witkiewicz w „Matce” napisał: „Religia skończyła się, filozofia wyżera sobie bebechy i też skończy śmiercią samobójczą. Koniec indywiduum zarżniętego przez społeczeństwo — rzecz już dziś banalna”. Z okazji setnej rocznicy powstania dramatu Teatr Ateneum przypomina słynną i wciąż aktualną „Matkę” Witkacego. Dramat rodzinny, a właściwie jego parodia i satyra na ludzkie uczucia, zwłaszcza te uznawane za najświętsze, zainspirował panią reżyser do przyjrzenia się tekstowi na nowo. Anna Augustynowicz, od dawna realizująca na scenach całej Polski teatr odważny, awangardowy, prezentuje własną interpretację „Matki”, czyli „Niesmacznej sztuki w dwóch aktach z epilogiem”, poszukując w niej odniesień do współczesności. Zanik jednostkowości, wytępienie zmysłu metafizycznego, a także rzeczywistość, w której wszystko jest możliwe, świat między jawą a snem, gdzie groteskowe postaci i ich wzajemne relacje oraz ironiczne kontrasty służą demaskowaniu hipokryzji, to bardzo typowe elementy dramatów Witkacego. Na podstawie takiej klasyki, po witkacowsku igrając z formą, z treścią i inaczej rozkładając akcenty, Anna Augustynowicz wraz z aktorami buduje sceniczną rzeczywistość. Gęstą, mocną, przewrotną, rzeczowo prześmiewczą, z ukłonem w stronę mistrza oraz oryginału. Nie brakuje tu jej wnikliwego spojrzenia i autorskich pomysłów, które pomagają w wydobywaniu ciętego humoru i całej esencji utworu – w tym jego katastrofizmu – w wielce udany sposób.

Tytułowa Matka, czyli wdowa Janina Węgorzewska, z urodzenia „Baronówna von Obrock” (przez ck, co z mocą i często podkreśla), utrzymuje dom i dorosłego syna dzięki robótkom na drutach, podczas gdy Leon większość czasu spędza na filozofowaniu. Matka użala się i wypłakuje swe zmęczenie przed służąca Dorotą, wypominając synowi własne poświęcenie i brak współczucia z jego strony. Jednocześnie podkreśla, iż kocha go bardzo, rozumie i popiera głoszone przez niego idee wieszczące koniec cywilizacji. Matka, nieustannie wysysana przez syna, szuka pociechy w alkoholu. Nazywa Leona „podłym wampirem”, a on sam zgadza się z nią, z upodobaniem używając tego samego określenia. Pani Węgorzewska pozornie akceptuje też wybrankę syna Zofię Plejtus – kolejną osobę do wyżywienia. Dziewczyna, choć nie bardzo rozumie założenia filozofii Leona jest nią zafascynowana i decyduje się wspierać narzeczonego w propagowaniu „wielkich idei”, oferując swoje ciało i usługi, czyli mówiąc wprost – zostając kokotą. W miarę rozwoju akcji codzienność odwraca się i zmienia. Teraz Leon i jego żona zajmują się zarabianiem pieniędzy, by zapewnić sobie i Matce luksusowy byt. Cóż z tego, skoro wdają się w ciemne interesy, a moralna degeneracja zatacza coraz większe kręgi. Leon nadal wysysa innych w celu „ratowania jednostki i kultury” – cóż za ironia. Matka narzeka na degrengoladę i próbuje chronić przed nią syna i siebie – pijąc oraz zażywając morfinę. „A mówią, że dobre rasy nie chamieją nawet w najgorszych warunkach”, stwierdziła już na początku aktu pierwszego. Dopełnieniem relacji rodzinnych jest nagłe pojawienie się ojca – plebejusza, stolarza i zbrodniarza, który skończył na stryczku (gra go ten sam aktor, który kreuje Leona). Ostatecznie wszystko miesza się, staje się jeszcze bardziej nierzeczywiste i możliwe dzięki równoczesnej obecności czasów: przeszłego, teraźniejszego i przyszłego. „Faktem jest, że ludzkość degrengoluje się coraz bardziej” – mówi Leon i dodaje: „Sztuka upadła i niech koniec jej będzie lekki – można się bez niej obejść zupełnie dobrze”. Czy taka teza nie brzmi dziś równie prawdziwie?

Świat, który opisuje Witkacy w swoim dramacie początkowo może wydać się w miarę uporządkowany, choć specyficzny. Nie trwa to długo, bowiem nierealność szybko przenika do rzeczywistości i zaczyna dominować. Główny bohater, już niemłody i zmęczony życiem, w swym śnie próbuje odnaleźć tożsamość, jednocześnie czując, że jego wysiłki „bycia przywódcą, myślicielem z misją” z góry skazane są na niepowodzenie, podobnie jak dojrzałe relacje z tymi, którzy go otaczają.

Uwikłani w grę pozorów bohaterowie za nic mają cudze, a nawet własne uczucia, nie przejmują się hipokryzją ni amoralnym zachowaniem. „Współczesność tego tekstu leży w jego temacie – egzystencjalnej koncentracji na sobie, na pielęgnowaniu własnego ego przez głównego bohatera Leona. Mam wrażenie, że jest to bliskie naszej cywilizacji, którą niektórzy określają jako cywilizację narcyzów, gdzie człowiek jest generalnie skoncentrowany na własnym dobrostanie, podobnie jak główny bohater „Matki” – stwierdza Anna Augustynowicz i konsekwentnie reżyseruje dramat. Swoje zainteresowanie kieruje ku postaci matki i właściwie wokół niej, jej relacji z rzeczywistością i synem buduje akcję. Matka dominuje nad niedojrzałym Leonem, powracając do niego nawet po śmierci, ale jako młoda dziewczyna w ciąży. „Niektórzy mogą to uważać za blagę, za sen, za symbol, za diabli wiedzą co. Zostawiam im zupełną swobodę interpretacji” – stwierdza cynicznie i trafnie Leon. Chorobliwe więzi zostają, a Leon wcale nie zamierza ich zrywać… .

Na scenie pojawiają się charaktery, realne i nierealne, a każdy z nich ma w sobie inny, niecodzienny „rys”. Wszyscy występujący aktorzy od pierwszych chwil są wyśmienici, jednak Agata Kulesza w roli Janiny Węgorzewskiej zdecydowanie dominuje. Kreując postać Matki czaruje aktorstwem w wielkim stylu, delikatnie bądź mocniej cieniując, w zależności od własnego wyczucia, potrzeb i rozwoju akcji. Gestem, intonacją podkreśla znaczące fragmenty tekstu, czasem szaleje, zawsze wiedząc, gdzie leżą granice groteski i ironii. To rola wręcz stworzona dla tej aktorki! Kulesza jest niesamowita, gdy w desperacji cicho „chowa się” za swym słowem, za ręczną robótką. I skutecznie skupia uwagę widza na racjach steranej życiem bohaterki. Bywa wzruszająca, naturalna, gdy mięknie wobec Leonka, zawsze skoncentrowana na właściwym rozumieniu granej postaci. Jest niezmiennie wiarygodna, w ten sposób uwypuklając psychologiczne prawdopodobieństwo bohaterki. Do końca niejednoznaczna, mimo to nawet w wykrzywionym śnie prawdziwa. Partneruje jej Adam Cywka jako Leon. Buduje swoją postać bez pośpiechu, celowo w cieniu Matki. Staje się zmyślnie karykaturalny, ale właśnie tak pokazuje, jak dobrze „czuje” rytm i styl dramatu mistrza. Domorosły mędrzec i wieczne dziecko z piłką w ręku, toczy z matką pojedynek, w którym liczą się tylko oni, zespoleni jak jeden organizm. Napuszony, zanurzony w narcystycznych mrzonkach próbuje dowieść, że filozof-wampir może ocalić przed katastrofą pozbawione jednostkowej indywidualności społeczeństwo. Jednak finał nie jest taki oczywisty, gdyż aktor broni swego coraz mniej upiornego, starszego niż w oryginale, doświadczonego bohatera – spoza wampirycznej maski wygląda ludzka, przejmująca twarz. Adam Cywka wykazuje niezłą precyzję, technikę i wyczucie, wcielając się równocześnie w rolę Alberta Węgorzewskiego. Teraz frazy ojca i syna przeplatają się, zazębiają – bardzo udanie. Obok nich stają drugoplanowi bohaterowie. Ich obecność, pełnokrwista gra jest konieczna, by spektakl wybrzmiał właściwie, żeby jego sens drążył myśli, intrygował, mimo skrótów i elementów dodanych (na początku i na końcu słyszymy mroczną kołysankę z trzeciego aktu „Tumora Mózgowicza”: „Aa, a, kotki trzy, zjadły mózgi szare wszy. Aa, a, kotki cztery, poszedł papa do hetery. Aa, a, kotków pięć, mama czuje dziwną chęć. Aa, a, kotków sześć, nieskończoność w szklance mieść[…]”). Doskonała jest Ewa Telega jako służąca Dorota, bez cienia pokory pouczająca swą panią. Subtelnie złośliwa, na pokaz nabożna, pojawia się co rusz i burzy spokój Matki. Młodziutka Zofia Domalik – Zofia Plejtus, narzeczona Leona, pozornie delikatna i niewinna, prosta dziewczyna ma w sobie spryt z mnóstwem zmysłowości. Pełen profesjonalizm Łukasza Lewandowskiego w roli Joachima Cielęciewicza jak zwykle cieszy, a Janusz Łagodziński jako Apolinary, ojciec Zosi, dopełnia aktorskiego, wytrawnego obrazu, który na scenie Teatru Ateneum kreśli kilkuosobowy, zgrany zespół. Groteska i parodia, realizm zmieszany z absurdem, obecne i konieczne u Witkacego, tutaj spotęgowane są odpowiednią, współgrającą z całością i pozbawioną nadmiernych fajerwerków scenografią Marka Brauna oraz kostiumem. Te elementy pokazują, jak ważna jest w tym przedstawieniu forma – nieprzytłaczająca, wzbogacona odpowiednimi projekcjami Wojciecha Kapeli. Mroczny egzystencjalizm, ale i kontrastujący z nim liryzm podkreśla muzyka w opracowaniu Jacka Wierzchowskiego.

 „Bo czymże jest życie nie przeżyte na ostrzu wbijającym się w nieznane, na szczycie szaleństwa czy mądrości?” – pisał Witkacy, boleśnie obnażając fasadowość i sztuczność indywidualnych oraz społecznych sytuacji. W Teatrze Ateneum, w spektaklu Anny Augustynowicz, jego pogląd wybrzmiewa z całą mocą, splatając się z freudowskimi wizjami oraz katastroficznym, cynicznie prześmiewczym proroctwem.

Tytuł oryginalny

Uczuciowa toksyczność i domorosłe filozofie w dramacie Witkacego

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Anna Czajkowska

Data publikacji oryginału:

17.04.2024