„Don Kichot” Miguela de Cervantesa w reż. Jakuba Roszkowskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Jacek Wakar, członek Komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej i Europejskiej „Klasyka Żywa”.
Chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się to zaskakujące, Jakub Roszkowski nie potrzebuje do swej adaptacji „Don Kichota” Miguela de Cervantesa wielkiej skali ani szczególnego rozmachu. Swoje przedstawienie umieszcza w wąskiej przestrzeni Sceny Kameralnej Teatru Śląskiego w Katowicach, pomiędzy rzędami widowni, obsadę zaś ogranicza do pięciorga wykonawców, niektórym przeznaczając więcej niż jedną rolę. Mimo to tworzy wypowiedź pełną, współczesną, ale wierną duchowi klasycznego dzieła. Przejmującą opowieść o umiłowaniu wolności wbrew wszystkim ograniczeniom.
Jakub Roszkowski mówi, że katowicki „Don Kichot” ma dla niego szczególne znaczenie, bo to najbardziej osobiste przedstawienie, jakie dotychczas zrobił. Nie znam historii reżysera ani jego życiowych w tym względzie inspiracji, ale łatwo mi to zrozumieć. Wprawdzie nie przewijałem sobie pod powiekami filmu ze swojego życia, ale mam pewność, że wielu widzów odnajdzie w nim reminiscencje z własnych, może bardzo trudnych, chwil, może zobaczy na scenie swoich bliskich. Tak, pojawiają się przy tym „Don Kichocie” znajome obrazy i może wręcz kochani ludzie, ale ja przede wszystkim wracałem do kina i jednej z ról, jakie ukształtowały moją świadomość i wrażliwość. Myślę o „Zapachu kobiety” w wersji Martina Bresta z początku lat dziewięćdziesiątych i wielkiej kreacji Ala Pacino (nie o filmie z również wspaniałym Vittorio Gassmanem). W tamtej historii ociemniały emerytowany pułkownik Frank Slade wraz ze sprawującym nad nim opiekę nieśmiałym studentem wybierał się na ostatni weekend do Nowego Jorku, aby zasmakować życia, a na koniec się z nim rozstać. Wspólna podróż okazywała się dla obu haustem wolności, ucieczką od przeznaczenia. W najsłynniejszej scenie bohater Ala Pacino tańczy tango z piękną kobietą i zdaje się, że mimo swego opłakanego położenia cały świat ma u stóp.
W spektaklu Roszkowskiego, którego teatr – tak mi się zdaje, choć nie widziałem wszystkiego, co zrobił – uporczywie stoi po stronie dobra, Don Kichot jest starym mężczyzną umieszczonym na szpitalnym oddziale geriatrycznym, który powoli traci kontakt z rzeczywistością. A może, chwilami dopuszczam takie przypuszczenie, świadomie wybiera ucieczkę w głąb siebie, bo świat na zewnątrz przestał go interesować. Uporczywie milczy, patrzy nieufnie i prawdopodobnie widzi więcej, niż się zdaje. Don Kichota, który jest także Ojcem, gra wybitny aktor Teatru Śląskiego Grzegorz Przybył. Niedawno w pięknym filmie Beaty Dzianowicz „Strzępy” wcielał się w mężczyznę, którego niszczy Alzheimer. I o tej koincydencji również trudno zapomnieć. Na razie leży w dziwnym letargu na szpitalnym łóżku. Nie reaguje na zaczepki sąsiada (Marcin Gaweł), ale też na wizyty swojej córki (Aleksandra Przybył). Nie docierają do niego uwagi lekarza (Wiesław Sławik), ani gderania pielęgniarki (Anna Kadulska) dbającej o porządek w oddziale. Pierwsze sekwencje przedstawienia, rozpięte między szpitalnym trwaniem a rodzajowością wnoszoną przez celowo jowialne aktorstwo Marcina Gawła (zajadanie się żelkami i kabanosami, które sąsiad dostał od córki) można traktować jedynie jako prolog, pozornie odległy od sedna całej inscenizacji. A ta związana jest bezpośrednio z „Don Kichotem” Cervantesa, bo choć Roszkowski daje widowisku współczesne ramy i przenosi bohaterów epopei w zupełnie inne okoliczności, katowicki spektakl pozostaje pełnoprawną adaptacją klasycznego dzieła. To oczywiste, że reżyser dokonuje w scenariuszu radykalnych cięć, zawiera w nim jedynie kilka najistotniejszych przygód Błędnego Rycerza, ale najistotniejsza jest wierność duchowi oryginału. Don Kichot Przybyła jest Don Kichotem pełną gębą, Dulcynea Kadulskiej Dulcyneą, rozbity na dwie postaci (Gawła i Aleksandry Przybył) Sancho Pansa Sancho Pansą. W Teatrze Śląskim dostajemy coś na kształt esencji z „Don Kichota”, reżyser i adaptator dochodzi do wniosku, że mimo redukcji zdarzeń to, co zostawia na scenie, wciąż będzie reprezentatywne dla wielkiej powieści Cervantesa. W efekcie wypreparowuje zeń podróż wewnętrzną bohatera i w niej zawiera wszystko, co najważniejsze.
Don Kichot założy bowiem kostium rycerza, Pielęgniarka suknię Dulcynei, przaśny pacjent z łóżka obok przeistoczy się w giermka, podobnie zrobi córka, chcąc utrzymać ojca w przedłużającej życie iluzji. Szpitalny fotel na kółkach stanie się koniem Don Kichota, stojak od kroplówki jego bronią, którą wymierzy w umieszczone przy suficie szpitalne wiatraki. Wszystko w pięknym, choć malutkim przedstawieniu jest kwestią umowy między twórcami a widownią, wszystko wymaga wiary w budowaną przez bohaterów iluzję. Ale czyż autorzy „Don Kichota” w Śląskim nie są tym samym najbliżej Cervantesa? Czyż sam „Don Kichot” nie jest manifestem nieskrępowanej wiary w siłę iluzji, dowodem na to, że chcąc w spętanym społecznymi normami świecie doświadczyć pełnej wolności, musisz samemu sobie nowy świat stworzyć? Nawet jeśli zapłacisz za to cenę odrzucenia, ktoś nazwie cię błędnym rycerzem, kto inny uzna za wariata i popatrzy z politowaniem. Czegoś takiego doświadcza właśnie grany przez Przybyła bohater i godzi się z tym bez oporu. Jak Frank Slade z „Zapachu kobiety” ma swój ostatni moment zachłyśnięcia się wolnością. Dla niego można wszystko poświęcić, nawet jeśli za chwilę oddech się urwie, a serce przestanie bić.
Jakub Roszkowski jest po stronie marzycieli, w swoim teatrze też buduje piękną alternatywną rzeczywistość, ale niczego nie rozsądza. Ojciec/Don Kichot jest z Cervantesa, ale ze szpitalnego łóżka w sali numer… To, w co wierzymy, i czym uwodzi nas śpiewana przez Annę Kadulską „Cu Cu Ru Cu Cu”, to angażującą również nas na widowni ucieczka do wolności, na jaką zdobył się bohater katowickiego spektaklu. I chcielibyśmy pójść za nim, a jednak boimy się. Dlatego między innymi piękne przedstawienie Teatru Śląskiego daje niczym nie zmącone wzruszenie. Dlatego nie chcę opuszczać tego świata.
Powiedziałem na początku, że teatr Jakuba Roszkowskiego stoi po stronie dobra. Tak było w „Znachorze” z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, gdzie brodaty, grubo ciosany mężczyzna naprawiał ludzi i naprawiał świat. W „Don Kichocie” świata nie da się już naprawić, trzeba wracać do siebie i skończyć tę podróż. W ostatniej scenie córka prosi, by nie przerywać reanimacji starego człowieka, bo nie dopuszcza do siebie świadomości jego końca. W sferze realnej następuje koniec, w świecie Błędnego Rycerza i jemu podobnych Don Kichot może odejść z Dulcyneą ku wiecznemu szczęściu. Może to i naiwne, ale we wspaniałym spektaklu Teatru Śląskiego najzupełniej logiczne. To jest „Don Kichot”, a zatem prawo śmierci musi przegrać z marzeniem, ucieczka do wolności zawsze okaże się spełniona.