EN

5.05.2023, 15:00 Wersja do druku

Ucieczka do rockowej wolności

„We Will Rock You” Bena Eltona w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalnych Cham.

fot. Karol Mańk

Istnieją kultowe lody, lizaki i gumy do żucia, które pamiętamy z dzieciństwa. Ale również pamięć przywołuje ikoniczne muzyczne utwory młodości. Z jednej strony Lady Pank, Republika, ale również jako metafora podporządkowania, w warstwie dosłownej, szkolnej opresji, a szerzej reżimu politycznego sprzed 1989 roku – The Wall Pink Floyd. Rock zawsze będzie synonimem wolności, swobody, niezależności. Wyrazem ekspresji nie tylko w warstwie muzycznej i słów utworów, ale również nonkonformistycznego stylu słuchaczy i odbiorców, którzy tworzyli nie tylko środowiska wiernych fanów, ale również formy subkultury młodzieżowej. Gdy wspominam młode lata, to widzę mojego brata i jego „ucieczkę” do wolności poprzez irokeza na głowie stawianego na cukier, farbowania na kolorowo jeansów w garnku, który nadawał się do wyrzucenia, a także marzenie o wyjeździe do Jarocina. Dla dzisiejszych młodych tamte czasy jawią się marginesowo, są czymś faktycznie nieosiągalnym do zrozumienia oraz ewentualnego zaakceptowania. Owa limitacja wolności, owoc zakazany w świecie nakazów i narzuconego wzorca, ukazywała jak ważna jest muzyka w budowaniu oraz kształtowaniu samego siebie. Nie inaczej było z muzyką Queen i jej nieodłącznym liderem Freddiem Mercurym. Legenda rocka, uwodziciel tłumów, eksperymentator oraz genialny twórca tekstów i wykonawca ikonicznych przebojów, które stały się kanonem owego stylu. Współcześnie znamy jego życie i twórczość z obrazu filmowego Bohemian Rhapsody w reżyserii Bryana Singera z genialnym Rami Malekiem w roli wielkiego artysty. Sztuka musicalowa również nie pozostała w tyle i w 2002 roku na londyńskim West Endzie odbyła się premiera We Will Rock You, którego libretto stworzył Ben Elton, wykorzystując liczne utwory brytyjskiej grupy. Jeżeli ktoś, wybierając się do Teatru Muzycznego Roma na polską wersję przedstawienia, będzie oczekiwał opowieści biograficznej, to się głęboko zawiedzie. Punktem wyjścia owszem są genialne kompozycje i ich znaczenie symboliczne, uniwersalne, kształtujące wspólnotę, to dalej jest całkowicie odmiennie, futurystycznie i niestety dziwacznie. Autor scenariusza przenosi nas do bliżej nieokreślonej przyszłości i ponosi głęboką porażkę. Bowiem narracja to najgorszy, wydumany punkt wieczoru. Zęby bolą od owej koncepcji, która zanudza, zastanawia i zmusza do ucieczki.

Ben Elton konstruuje opowieść niby na naszej planecie, ale w zmienionym świecie, który rządzony jest przez kobiecego awatara, który uciekł z gry komputerowej – Killer Queen przy pomocy strażnika rzeczywistości Khashoggiego. W tę sformatowaną rzeczywistość, jednolitą, zunifikowaną szkołę wkrada się młody chłopak o własnych snach zakazanej muzyki. To Galileo – odmieniec i samotnik. Poznaje Scramouche i wspólnie odbywają podróż, poprzez siedlisko zakazanego i odrzuconego owocu, wspólnoty – Bohemy, by dotrzeć do symbolicznego Wembley, żeby obudzić to, co zostało zabronione a jest oazą wolności – rocka dla wszystkich. I może to wartościowy pomysł, bowiem nowa abstrakcyjna rzeczywistość posiada synonimy słusznie minionej epoki, a niektórzy doszukują się nawet współczesnych form ograniczenia wolności wypowiedzi w naszym kraju, to jednak utwór, w warstwie literackiej pełen jest pułapek. Z jednej strony, w przedstawionym świecie, nie wolno słuchać rocka, bo to muzyka wolności, ale z drugiej to kwestie równościowe są szeroko rozpropagowane – wita się widzów i widzki, gości i gościny oraz osoby nie określone płciowo. I rodzi się pytanie? To po co te zakazy muzyczne jak wszystko jest dozwolone? Czy świat można sformatować tylko poprzez jedną dziedzinę muzyki? Chyba to niemożliwe. Każdy reżim niedemokratyczny kształtuje szeroki katalog zakazów, wzorów zachowań i wkracza w życie osobiste. A tu – wszystko wolno, tylko ta muzyka zakazana… Płytko i niedojrzale.

fot. Krzysztof Bieliński

Wersja warszawska nie jest kopią tego, co można było zobaczyć w musicalowej stolicy Europy. Koncepcja Wojciecha Kępczyńskiego jest przeraźliwie nudna, rozciągnięta i monotonna. Spektakl wygląda tak jakby nie miał reżysera. Jego rola ograniczyła się do wskazania wejść, ustawienia solistów i wklejenia wstawek tanecznych. Całość wygląda jak kalki – w sekwencjach z Killer Queen – z filmowego hitu Seksmisja Juliusza Machulskiego. Tylko, że film miał premierę blisko czterdzieści lat temu. Inscenizator popełnia fatalne błędy. Bowiem duety zawsze śpiewane są przez parę, nie mając krztyny inwencji tła tanecznego. A gdy już pojawiają się elementy ruchowe, to są one banalne i niedoskonałe. Zrytmizowane przemieszczanie tancerzy to kopia teledysku Pink Floyd i naprawdę nie ma w tym tańcu nic innowacyjnego. Szkoda, że kreska choreograficzna Agnieszki Brańskiej jest tak ograniczona. Co ciekawe niektóre fragmenty musicalu, to dokładnie tak jak poszczególne utwory wykonywane podczas Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, albo jeszcze lepiej w trasie muzycznej telewizyjnej Dwójki, którą można śledzić każdego lata. Wyświetlane projekcje, a także metalowa scenografia Mariusza Napierały budują adekwatne i podobne tło, a wspomniana choreografia to jak proste układy zespołu Agustina Egurroli. Ale od sceny przy Nowogrodzkiej wymaga się dużo więcej. Kolejne produkcje to równia pochyła. Pierwsze prace Kępczyńskiego wzbudzały zachwyt i podziw jako jaskółki innowacyjności na polskim rynku teatralnym. Dziś niestety kolejne premiery, nie wytrzymują porównań z tym, co można zobaczyć na West Endzie i Broadwayu. A przecież to miejsce tak się reklamowało jako wzorzec musicalu w naszym kraju.

Największą wartością pozostaje muzyka. Choć mamy do czynienia z nowymi interpretacjami ikonicznych przebojów Queen, to jednak niektóre wykonania są zjawiskowe. Na szczególne uznanie zasługuje Wojciech Kurcjusz jako Galileo. Jego głos jest delikatny, ale donośny i dźwięczny. To udany debiut jeszcze studenta Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. Na przeciwległym biegunie pozostaje jeden z najlepszych artystów musicalowych w naszym kraju – Janusz Kruciński w roli Buddy’ego. Jest świetny, komiczny i pięknie śpiewający. Dopełnieniem warstwy muzycznej pozostaje tłumaczenie autorstwa Michała Wojnarowskiego. Translator udanie bawi się językiem, w niektórych fragmentach prowadząc dialog cytatami muzycznymi – genialny pomysł. Spolszczone piosenki trafiają w ucho, mają sens i walor metaforyczny. Jednak Kępczyński twardą ręką zmontował spektakl, który wygląda jak wykonanie od numeru do numeru, co zabija lekkość i głębię Queen, a także tłumaczenie tekstów.

Finałem spektaklu jest bis. To Mama, świetnie zainicjowana przez Wojciecha Kurcjusza. I wówczas ukazuje się magia brytyjskiego zespołu. I nasuwa się pytanie – po co ta cała wydumana opowieść w nienajlepszej inscenizacji, z prostą choreografią, jak najciekawiej wypada skupiony, wykonany utwór? Przecież lepiej przygotować koncert, dać szansę młodym artystom i zespołowi muzycznemu pod kierunkiem Jakuba Lubowicza i zrodzi się magiczny wieczór z Freddiem Mercurym i jego kumplami z zespołu. Można było pomarzyć. Pozostanie musicalowe niespełnienie z dziwną narracją o podróży do rockowej wolności. Kto chce włączy się w opowieść, a inni zanurzą się w muzyce. Wspaniałej i niepowtarzalnej zespołu Queen.

Tytuł oryginalny

UCIECZKA DO ROCKOWEJ WOLNOŚCI – „WE WILL ROCK YOU” – TEATR MUZYCZNY ROMA W WARSZAWIE

Źródło:

kulturalnycham.com.pl
Link do źródła

Autor:

Benjamin Paschalski

Data publikacji oryginału:

04.05.2023