„Męczeństwo i śmierć Marata” wg Petera Weissa w reż. Konrada Dworakowskiego w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Piotr Gaszczyński w Teatrze Dla Wszystkich.
Szaleństwo, będące motywem obecnym w kulturze w zasadzie od jej początków, nieodłącznie wiąże się z pojęciem tabu. Odstający od normy zawsze byli niebezpieczni. Bano się ich, bo „wiedzieli” więcej, sięgali tam, gdzie wzrok nie sięga. W zależności od czasów mogli pełnić funkcję natchnionych przez bóstwa proroków, wieszczów, groźnych heretyków palonych na stosach bądź nieszczęśliwców, spędzających dni w zakładach dla psychicznie chorych. W szpitalach tego typu zamykano również politycznych wrogów, burzycieli porządku publicznego oraz persony szargające mieszczańsko-religijną moralność (częściej po prostu obnażających jej dwulicowość).
Do tych ostatnich niewątpliwie należał słynny Donatien Alphonse François de Sade. Uczestnik rewolucji francuskiej, a przede wszystkim radykalny libertyn, pisarz skandalista (nie wierzę, że ktoś jest w stanie przeczytać 120 dni Sodomy bez ani jednego odruchu wstrętu) spędził kilka lat w przytułku dla obłąkanych w Charenton. Właśnie tam urządzał spektakle z udziałem pozostałych pensjonariuszy. Tę absurdalną historię wykorzystał Peter Weiss, pisząc w latach 60. swój najsłynniejszy utwór Męczeństwo i śmierć Jean Paul Marata przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Charenton pod kierownictwem pana de Sade. Podążając tym wielowarstwowym tropem, docieramy do krakowskiego Teatru Groteska, gdzie w Roku Pańskim 2024, w trakcie słonecznego majowego weekendu, swoją premierę miał spektakl w reżyserii Konrada Dworakowskiego.
Przede wszystkim cieszy powrót Groteski do repertuaru dla dorosłych widzów. Po kilku latach autentycznej posuchy w tym temacie, od razu postanowiono uderzyć z pełną mocą. Męczeństwo i śmierć Marata przenosi aktorów i widzów w rejony, do których dawno ani jedni, ani drudzy nie zaglądali. Na wstępie trzeba sobie powiedzieć jasno: nie jest to przedstawienie, w którym za pomocą prostych rekwizytów czy łopatologicznych aluzji będziemy szukać analogii między czasami rewolucji a dzisiejszą geopolityką. Twórcy wyszli z założenia, że tekst Weissa jest na tyle uniwersalny, że każdy znajdzie w nim przewrót, który gdzieś w sobie nosi.
Od początku spektaklu widać, że jest on dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Scenografia i kostiumy, za które odpowiada Marika Wojciechowska, przenoszą widzów do miejsca, które z powodzeniem mogłoby być jednym z odcinków American Horror Story. Po lewej Sade (Zbigniew Kozłowski) – śniący na jawie, nieruchomy. Przedstawienie „rodzi się” (w końcu markiz siedzi na fotelu ginekologicznym) bez jego czynnego udziału. Po prawej zdezelowane pianino. Pośrodku wanna, w której odbywa kuracje Marat (Lech Walicki) w dwóch osobach – aktorskiej i lalki w ludzkim rozmiarze 1:1. Pomiędzy nimi snują się wariaci – dosłownie, ponieważ podchodzą do swoich kreacji w dość stereotypowy, groteskowy sposób (poruszanie się, mimika, wydawane dźwięki), co o dziwo nie przeszkadza, a wręcz wciąga tak, że chce się za nimi podążać w odmęty szaleństwa. Z tyłu zarys łaźni – pisuar i napisany krwią na białych kafelkach wyraz „rewolucja”. Co dalej? Istna jazda bez trzymanki. O tym, co zaraz się wydarzy opowiada upiorny Wywoływacz (Paweł Kuźma). Jego panowanie nad widownią jest porywające, świetnie czuje się w roli demonicznego wodzireja.
Przedstawienie pacjentów rozgrywa się na dwóch równoległych płaszczyznach – historii Marata oraz losów postaci, które grają. Mnogość poruszanych wątków wymaga nie lada skupienia. Oprócz Karoliny Corday (Jogoda Jasnowska) na scenie pojawiają się m.in. Jean Antoine Rossignol (Dominika Guzek) czy Jakub Roux (Jakub Popławski). Każdy z bohaterów. oprócz udziału w głównej historii, rozgrywa swój własny, wewnętrzny dramat. Najlepsze momenty spektaklu to sceny zbiorowe. Gdy kakofoniczny chór uciemiężonego ludu wyrzuca Maratowi, że ich sytuacja w gruncie rzeczy nie zmieniła się, ze sceny czuć prawdziwe emocje rozjuszonego tłumu. Grupa odszczepieńców jest w swoich ruchach bardzo plastyczna (ukłony w stronę choreografki Ulyany Zaruby). Wijący się po scenie pacjenci w kilka sekund potrafią zebrać się w grupę, by niczym kantorowskie ludzie-marionetki odegrać zabawną (ale i biblijną w jakimś sensie) trzykrotną zdradę Marata przez Karolinę.
Dramaturgiczny koncept przedstawienia (za tę część odpowiada Martyna Lechman) opierał się na emocjonalnej i tekstowej sinusoidzie. Kiedy wydawało się, że spektakl zmierza ku punktowi kulminacyjnemu (jak w niesamowitej scenie Marata z naręczem odciętych głów) następuje twist o 180 stopni i wracamy do spokojniejszej, bardziej wyważonej narracji. Widownia jest tak wodzona za nos jeszcze kilkukrotnie. Twórcy wyciskają z obłąkańczej konwencji co się da – skoro dramat wystawiają pacjenci przytułku dla umysłowo chorych, nie spodziewajmy się spokojnej, linearnej fabuły. Groteskowa zabawa z widzem, puszczanie oka do zebranych odbywa się zresztą na wielu płaszczyznach – jak chociażby w osobie dyrektora zakładu, którego gra dyrektor Groteski, czy w szczegółach odkrywanych w trakcie przedstawienia. Gdy już oswoimy się ze scenografią, możemy kątem oka odszyfrowywać drobne teksty, niczym w publicznych toaletach, zapisane czarnym markerem na kafelkach pokrywających ściany (mnie najbardziej urzekła fraza „Drużyna z Kobierzyna”).
Na osobną uwagę zasługuje oczywiście duet Marat-Sade. Demoniczny markiz z właściwą sobie dezynwolturą przechadza się po scenie, raz po raz pokazując swoją wyższość względem innych – czasem dosłownie, sikając na krwawy napis, co przekształca „rewolucję” w „ewolucję”, czasem za pomocą przeintelektualizowanych wywodów. Z drugiej strony stylizowany na Chrystusa Marat, dręczony skutkami rewolucji, wewnętrznymi rozterkami i autentyczną troską o lud. Sceny, w których cierpi fizycznie i psychicznie razem ze swoim lalkowym odbiciem zostają w pamięci na długo po zakończeniu przedstawienia.
„Tylko wariaci są coś warci” – słynna sentencja z Alicji w krainie czarów ma w sobie wiele prawdy. Wariat to ten, który nie ma już nic do stracenia. Wariat to ten, dla którego limbo to stan naturalny. W końcu wariat to ten, z którego trochę się śmiejemy, a trochę się boimy, bo może mieć rację. Męczeństwo i śmierć Marata pozostawia widza właśnie w takim stanie – niepewności. I za to kochamy teatr. TAKI teatr.