Taniec w teatrze to dla mnie nieodłączny element każdej roli – także w spektaklach, gdzie moje postacie w ogóle nie tańczą, np. w „Miss Saigon” czy „Thrill Me”. Skoro nie tańczą w musicalu, to widocznie jest ku temu wart zgłębienia powód. Z aktorem Maciejem Pawlakiem rozmawia Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
W dość krótkim czasie przygotowałeś role w dwóch premierach – najpierw w warszawskiej Romie zagrałeś Jona w musicalu Jonathana Larsona „tik! tik!… Bum!” w reż. Wojciecha Kępczyńskiego, natomiast kilka dni temu odbyła się w Teatrze Rampa premiera polskiego musicalu inspirowanego amerykańskim filmem „Dirty Dancing” z 1987 roku według scenariusza i w reż. Tadeusza Kabicza. Czy łatwiej jest pracować nad tekstem, który dopiero pierwszy raz pojawi się na scenie, a zatem nie ma możliwości porównywania czegokolwiek z innymi realizacjami, tak jak w przypadku amerykańskich musicali, które zanim pojawią się w Polsce niekiedy dużo wcześniej są wystawiane w wielu innych krajach?
MP: Staram się nie ulegać presji tego, że niektóre tytuły trafiające do Polski mają już na świecie status kultowych. To przywilej móc je odtwarzać na polskich scenach i prezentować w naszym języku. Produkcja importowanych spektakli niesie ze sobą oczywiście pewne trudności – między innymi na poziomie skomplikowanych tłumaczeń, niekiedy odbiegających od wizji, którą zna się z oryginału. Trzeba szukać innego klucza na daną scenę czy utwór – ale rozpatruję to raczej jako ciekawe wyzwanie, niż przeszkodę w pracy. Zagraniczne tytuły mają też tę cechę, że poza pewną elastycznością translatorską nie mamy możliwości ich zmieniać. Naszym zadaniem jest odtworzyć oryginał najwierniej, jak to możliwe i nie naruszać zapisów licencyjnych. W autorskich spektaklach opcji transformacji scen jest mnóstwo. Do premiery (a i po niej) możemy jeszcze wywracać sceny do góry nogami i wszystko zmieniać, skracać, wydłużać, przyspieszać itp. To zdecydowanie bardziej posłuszne tworzywo, co jednych cieszy, bo mają poczucie czynnego udziału w tworzeniu dzieła, a innych być może przeraża, gdy sztywne musicalowe ramy pękają i się przemieszczają. “Wirujący seks” powstawał w nas bardzo organicznie, teksty ze scenariusza i partie wokalne dojrzewały wraz z tym, jak rozkwitały postaci kreowane przez aktorki i aktorów (czasami rozkwit był zbyt bujny, wtedy reżyser wkraczał z sekatorem). Autorskie produkcje pozwalają nam także coraz bardziej dystansować się od kompleksu broadwayowskich czy westendowskich teatrów. Mamy znakomitych twórców i realizatorów, świetnych aktorów, wokalistów, tancerzy. To nie talentu brakuje w polskich teatrach muzycznych, tylko kilku zer w budżetach spektakli – a na to nie mamy wpływu.
Zapewne oglądałeś film „Dirty Dancing”. Na ile był dzisiaj dla Ciebie jako aktora inspirujący? Czy patrzyłeś na ekran tylko i wyłącznie z perspektywy i pod kątem swojej roli?
MP: Muszę przyznać, że “Dirty Dancing” w całości obejrzałem dopiero gdy pojawiła się wizja spektaklu w Rampie. Wcześniej oglądałem urywki w telewizji czy taneczne klipy w Internecie. Jak każdy bosy szewc – nie przepadam za oglądaniem muzycznych filmów i musicali. Zdążyłem za to żarliwie znienawidzić piosenkę “Time of my life”, którą jako nieodzowny element wszelkich koncertów musicalowych i filmowych zaśpiewałem setki razy, i której urokowi nigdy ostatecznie nie uległem. Dzięki naszemu spektaklowi moja sympatia do niego się jednak zrodziła – po pierwsze dlatego, że wykonuję go głównie w wymiarze choreograficznym, a po drugie dzięki Grzegorzowi Rdzakowi (kompozytorowi spektaklu), który uratował go współczesną, energiczną aranżacją. Wracając do filmu – żałuję, że obejrzałem go dopiero niedawno. To kawał porządnego kina, a postać Johnny’ego, którą w jakiś sposób przetwarzam w spektaklu, jest świetnym punktem wyjścia do dyskusji o tym, co właściwie dzisiaj może dać nam taniec. Zmysłowość, skontaktowanie się z własnym ciałem, bezpruderyjne łamanie konwenansów – tymi atrybutami Johnny walczył o seksualne przebudzenie Baby. To jednak film z końca lat osiemdziesiątych, opowiadający historię osadzoną o jeszcze dwie dekady wcześniej. Szukaliśmy z reżyserem współczesnych wymiarów, w których taki prawie żywcem wyjęty z filmu Johnny (w naszym spektaklu całkowicie przypadkowo Patryk) mógłby językiem ciała i tańca doprowadzić bohaterkę do równie istotnego objawienia. W dzisiejszej gonitwie, ciągłej presji, zbombardowaniu informacjami, zdjęciami, filtrami rzeczywiście gubimy kontakt z własnym ciałem i, co gorsza, umysłem. Być może taniec jest sposobem na pozbieranie się z powrotem do kupy i zastanowienie, gdzie i po co jesteśmy. Ciekawym zadaniem było więc przeanalizowanie postaci wykreowanej przez Patricka Swayze’ego pod kątem tego, do czego właściwie taki archetyp seksownego instruktora tańca dzisiaj się przydaje – i czy w ogóle jest potrzebny. Po pierwszych spektaklach widzimy, że nasi widzowie chętnie wchodzą w ten rodzaj gry z zakodowanymi w nas filmowymi skojarzeniami.
Masz rację. Rola w „Wirującym seksie. Polskim love story” opiera się w dużej mierze na tańcu. Postać Patryka – jak sam zauważyłeś – już samym imieniem przywołuje rolę Patricka Swayze, który w „Dirty Dancing” grał właśnie utalentowanego tancerza i zdolnego instruktora tańca. Premierowa publiczność na Targówku była zauroczona Twoimi zdolnościami w tej materii. Zresztą, gdybym miał teraz wskazać aktora musicalowego, który osiągnął taki stopień wtajemniczenia jeśli chodzi o taniec, przyznam, że byłoby mi trudno. Ile pracy musiałeś w to włożyć i kto Ci w tym pomagał?
MP: Dziękuję za tak miłe słowa! Taniec w teatrze to dla mnie nieodłączny element każdej roli – także w spektaklach, gdzie moje postacie w ogóle nie tańczą, np. w “Miss Saigon” czy “Thrill Me”. Skoro nie tańczą w musicalu, to widocznie jest ku temu wart zgłębienia powód. W tych bardziej ruchowych rolach – a poza “Wirującym seksem” do takich zaliczam na przykład tytułowego Pippina w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, myślę o tańcu jako równorzędnej wobec gry i śpiewu warstwie, którą opowiadamy historię, a nie ozdobniku czy przerywniku. Mam szczęście pracować z reżyserami i choreografami, którzy w większości podzielają ten pogląd. Szczęście tym większe, że choreografowie ci zwykle wiedzą, jak stworzyć układ taneczny dla aktora, by ten wyglądał olśniewająco, a jednocześnie nie połamał sobie nóg. Nie chcę z fałszywą skromnością umniejszać tu ilości pracy, jaką wkładam w tego typu role, bo rzeczywiście wymagają one ogromnego wysiłku, skupienia, systematyczności i gotowości do popełniania błędów znacznie częściej i boleśniej niż w pozostałych aspektach przygotowania roli. Wiadomo też, że do tańca jednocześnie dokładamy śpiew, co wymaga posiadania trzeciego płuca lub utrzymania kondycji przez cały rok dzięki regularnym treningom. Chcę za to podkreślić, że umiejętności najlepiej tańczących aktorów często mają się nijak do tego, jaki poziom prezentują na polskich scenach muzycznych tancerze. Jestem pełen podziwu dla tancerek i tancerzy, z którymi pracuję, a każda taneczna rola przypomina mi o tym, jak wiele jeszcze o tańcu nie wiem. W “Wirującym seksie” Michał Cyran (choreograf) precyzyjnie i z pomysłem wplótł mnie między pozostałych aktorów i tancerzy na scenie tak, bym rzeczywiście wyglądał na tego, który wie lepiej i więcej. To, że obok mnie stoi wtedy jego asystentka Ewa Mociak (w roli Roxy), która podczas prób uczyła mnie wielu kroków, wiemy tylko my – no i teraz także czytelnicy. Choć nie da się mnie zaciągnąć do klubu lub przyłapać na wesołym tańczeniu do muzyki w domu, kocham tańczyć ułożone choreografie i rzucać kolejne wyzwania mojemu ciału. Michał Cyran chyba to wyczuł, pokazując mi coraz dziwniejsze ewolucje i akrobacje do wypróbowania. Wiele z nich znalazło się w finalnej wersji mojej solowej piosenki w spektaklu, po której mam godzinę przerwy na złapanie oddechu. Nie udałoby mi się jednak wykonać tej choreografii, gdyby nie wcześniejsze bojowe zadania do wykonania, które stawiali mi najlepsi z najlepszych: Ewelina Adamska-Porczyk, Krzysztof Tyszko, Tina Papazyan, Adam Beta, Barbara Olech, Jarosław Staniek, Katarzyna Zielonka, Santiago Bello czy Paulina Andrzejewska.
Ale teatr musicalowy, choć jest w nim najczęściej wiele scen tanecznych, proponuje również aktorom role – można powiedzieć – w dużym stopniu dramatyczne. Tak jak w przypadku spektaklu „THRILL ME. Historia Leopolda i Loeba” w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury, w którym bodaj pierwszy raz na scenie spotkałeś się z Marcinem Januszkiewiczem. Dzisiaj w „Wirującym seksie” gra Twojego brata, a tam wcielał się w młodego człowieka, z którym łączyła Cię dużo bardziej skomplikowana, może nawet nieco toksyczna, a na pewno wieloznaczna relacja wynikająca z fascynacji filozofią Nietzschego. To dwie zupełnie nieporównywalne role, również z tą wspomnianą, a wciąż graną w Teatrze Roma. Czy jest coś, co porządkuje te role w Twojej biografii, czy też każdą przyjmujesz jako zupełnie nowe wyzwanie – muzyczne, wokalno-aktorskie, wreszcie ruchowe?
MP: Z Marcinem wcześniej kreowaliśmy wspólnie rolę Chrisa w “Miss Saigon” (razem z Marcinem Francem i Jankiem Traczykiem – to chyba rekord ostatnich lat w liczebności obsady jednej roli). Z Tadkiem Kabiczem zaprosiliśmy Marcina do współtworzenia “Thrill Me” – właściwie nie było innego pomysłu na odtwórcę roli Richarda. Rola w “Thrill Me” ma dla mnie wyjątkowe znaczenie, bo po wielu latach frustracji związanej z graniem płaskich, niezbyt rozbudowanych treściowo postaci udało mi się złapać bohatera, który nie dawał mi spać po nocach. Budowanie jego historii z Marcinem, Tadeuszem i Kariną Komenderą było jednym z moich najważniejszych doświadczeń zawodowych. Staram się jednak nie wpadać w sentymenty związane z rolami i spektaklami. Nie każda odmieniła moje życie, nie każda była też tak strasznie nudna, jak się spodziewałem. Te, o których marzyłem, okazywały się rozczarowujące, z kolei inne, przypadkowe lub niespodziewane, otwierały przede mną całe nowe światy. Jestem w teatrze właściwie od dziecka – zaczynałem w wieku 13 lat. Nie spieszę się z udzielaniem mądrości na temat teatru i aktorstwa, ale jeśli miałbym powiedzieć z całą pewnością, czego się nauczyłem, to otwartości na kolejne wyzwania. Udało mi się już uwierzyć, że być może wnoszę coś wartościowego do projektów, do których jestem wybierany w castingu lub zapraszany. Z drugiej strony lubię myśleć, że czasem reżyser czy producent dostrzega we mnie coś, czego ja sam nie zauważam, i chce to wspólnie ze mną pielęgnować. To bardzo wartościowe doświadczenia, które popychają mnie cały czas naprzód. Lubię mieć poczucie równowagi w życiu prywatnym i zawodowym. Granie wyłącznie takich ról jak Nathan z “Thrill me” wydaje mi się na dłuższą metę obciążające, dlatego doceniam produkcje komediowe, rozrywkowe czy nawet koncertowe, dzięki którym obracam się w różnych środowiskach i tematach. Obecnie znajduję się w stanie absolutnie błogiej równowagi – w ciągu jednego tygodnia zdarza się, że gram kameralne “Tik, tik…bum!” dla 150 osób, wielki koncert Studia Accantus dla dwutysięcznej widowni, własny koncert “Tides and Times” dla małego grona fanów offowego teatru i “Wirujący seks” – komedię dla liczącej kilkaset miejsc widowni Rampy. Poza stresem związanym z zapamiętaniem całego materiału i wydolnością jest to dla mnie naprawdę idealny układ.
Wspomniałeś o castingach? Jak zatem zdobywasz kolejne role? Stajesz do castingów? Wiem, że nie wszyscy je lubią? Niektórzy wręcz unikają, twierdząc, że są nieuczciwe albo ustawione? Jakie są Twoje doświadczenia w tej materii?
MP: Zdarzają się sytuacje, gdy jestem zapraszany do produkcji bez castingu. Bywały też takie, że sam siebie obsadzałem, bo byłem jednym z twórców spektaklu (jak “Thrill Me” czy “Preludia”, o których za chwilę). W zdecydowanej większości jednak staję do przesłuchań do kolejnych ról. Nieraz zdarzało się, że w weekend grałem premierę jakiegoś przedstawienia, a w poniedziałek pojawiałem się na castingu u tego samego reżysera – zabawa zaczynała się od nowa. Świat teatralny jest mały, a ten musicalowy – mikroskopijny, choć rozwijający się. Nie wiem, czy umiem obiektywnie ocenić sprawiedliwość castingów. Cieszy mnie fakt, że mimo niepewności zawodu aktora mam względnie stałe dochody i możliwość rozwoju w kolejnych produkcjach. Przykra jest myśl, że nie każdy w branży może tak o sobie powiedzieć, ale z tego powodu staram się ciągle rozwijać, nie odcinać kuponów i stale udowadniać, że jestem wart zaproszenia do tytułu. Przygotowuję się sumiennie do castingów, więc jeśli nie dostaję jakiejś roli, to raczej nie z powodu niesatysfakcjonującego wykonania zadanego materiału, a być może bardziej przez niedopasowanie do koncepcji reżysera czy innych realizatorów. Mają oni absolutne prawo do złożenia swojej wymarzonej obsady i staram się to uszanować. Łatwo się to mówi, trudniej robi – to oczywiste. Ale też prawie każda przegrana w castingu po chwili obracała się w inne ciekawe propozycje, więc mam głowę do góry.
Role w spektaklach musicalowych nie zawsze, ale bardzo często posiadają podwójne obsady. Podglądasz kolegów grających tego samego bohatera na próbach, czy też wykluczasz jakąś wspólnotę doświadczeń w pracy?
MP: Nie wyobrażam sobie pracy w izolacji od mojego partnera-dublera. To nie konkurs na to, kto wierniej odmaluje wizję reżysera. Musimy wspólnie stworzyć prawdziwego, naturalnego, autentycznego i fascynującego bohatera – wszystkie ręce na pokład! Oczywiście każdy chce wnieść w proces swoje najmocniejsze strony, co momentami przesłania nadrzędny cel kreacji postaci, ale tu do akcji wkracza zwykle reżyser, który z tej chmury pomysłów wyławia konkrety do dalszego rzeźbienia. Proces wspólnego budowania roli ma dwie słabe strony – ogranicza czas aktywnej pracy na scenie, bo trzeba się nim dzielić z kolegą, no i zawsze jednak jest się przedmiotem porównań. Na to drugie nie ma innej rady jak ćwiczenie odporności. Poza tym jest to fascynująca przygoda i możliwość do poznawania siebie w odbiciu partnera. W social mediach żartobliwie podkręcamy sztuczną rywalizację z Marcinem Francem, z którym zagraliśmy kilka wspólnych ról. Prawda jest taka, że Marcin jest dla mnie kopalnią inspiracji, żywą poprzeczką, która ciągle wskakuje coraz wyżej, a także świetnym kompanem w pracy. Nasza praca przy “Tik, tik…bum!” to był wspaniały czas – obaj wnosiliśmy do roli Jona swoje pokłady wrażliwości, czerpiąc z siebie wzajemnie, odkrywając akcenty, których inaczej byśmy nie zauważyli i starając się wspólnie stworzyć piękną postać. Wyszła piękna, a przy tym wielowymiarowa – widzowie mogą się zdziwić, jak różnie momentami gramy tę samą rolę, nie zmieniając ani trochę opowiadanej historii.
No właśnie. Na scenie spotykasz się z wieloma znakomitymi aktorkami i aktorami musicalowymi. Chciałem Cię jednak zapytać o Twoje dotychczasowe spotkania z Marcinem Januszkiewiczem. Bo przy takim spektaklu jak wspomniane „Thrill me”, dodajmy że też w reż. Tadeusza Kabicza, musi się między aktorami, którzy są niemal cały czas razem na scenie wytworzyć się jakiś rodzaj szczególnej więzi?
MP: Praca z Marcinem to fascynująca przygoda. Rzeczywiście we “Thrill me” gramy postaci uwikłane w chorą, przemocową relację. Ciężko byłoby pozwolić historii przybierać wiarygodny bieg, gdybyśmy z Marcinem nie mieli wobec siebie wzajemnego zaufania. W “Wirującym seksie” nasza relacja jest właściwie czysto komediowa, choć podszyta traumatycznymi echami przeszłości. W motywacjach bohaterów nie wydaje mi się właściwie aż tak odległa od tego, jak skrzywiona jest relacja Richarda i Nathana w “Thrill me”. To gra zupełnie innym stylem, ale przeżycia naszych bohaterów muszą być ugruntowane w czymś prawdziwym. Marcin jest wielkim fanem tenisa i to przekłada się na jego aktorstwo – w sztywno ustalonych ramach kortu-sceny potrafi wyprowadzać uderzenia pod zaskakującymi kątami z niesłychaną precyzją. To wprowadza jego partnerów w stan wiecznej gotowości, dzięki czemu sceny nie tracą świeżości. Żałuję, że widzowie nie mogli zobaczyć “Preludiów”, które zrealizowaliśmy z Tadkiem Kabiczem i Kariną Komenderą (a także Katarzyną Walczak, Pawłem Erdmanem i Joanną Gorzałą) w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Spektakl, w którym jako pogrążony w depresji Sergiej Rachmaninow spotykam się w transowo-hipnotycznych wizjach z czołowymi rosyjskimi postaciami przełomu XIX i XX wieku (granymi przez Marcina), nieszczęśliwie złożył się z w czasie w wybuchem pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Nie doczekaliśmy jego premiery i nie sądzę, byśmy mieli możliwość powrotu do tego tytułu.
Mówi się o Tobie, że oprócz intensywnej działalności teatralnej, starasz się również pokazywać inne oblicze musicalu, jakby bardziej wyszukane czy offowe. Czy dlatego nagrałeś z pianistką Kariną Komenderą płytę „Tides Times”, na której można posłuchać mniej znane utwory musicalowe? I czy masz w związku z tym jakieś kolejne plany?
MP: Odkrywanie tego, co ma do zaoferowania szeroko rozumiany musical, to moja pasja. Chciałbym, by polskie sceny były bardziej otwarte na tytuły offowe, kameralne, zbliżone do teatru dramatycznego, a jednak czerpiące z muzycznych środków ekspresji. Sądzę, że dyrektorzy teatrów podzielają to pragnienie, jednak rynek rządzi się swoimi prawami – masowego widza przyciągają wielkie, rozrywkowe tytuły. Offowa scena i tak się całkiem nieźle w Polsce rozwija, czego dowodem są takie produkcje jak “Thrill Me”. Uznałem, że skoro nie z każdym tytułem można od razu wejść na scenę, to może warto byłoby zacząć od innego medium. Płytę “Tides and Times” zrealizowaliśmy wspólnie z Kariną Komenderą w zeszłym roku. Jest ona podsumowaniem kilku dobrych lat koncertowania z podobnym repertuarem, a także przemycania mniej znanych perełek do koncertów złożonych z mainstreamowych przebojów musicalowych. Teatr muzyczny, tak jak każdy inny teatr, ma nieograniczone możliwości. Nie ma historii, których nie dałoby się przedstawić za pomocą tej formy teatru. Stylistyka ta wychodzi zresztą poza ramy fabularnych produkcji – na płycie prezentujemy także utwory z cykli songów (czyli współczesnej odpowiedzi na cykle pieśni klasycznych, związanych nie fabułą, lecz jakimś dramaturgicznym motywem lub emocjonalnym przebiegiem) czy autonomiczne piosenki aktorskie. Płyta “Tides and Times” jest dostępna na wszystkich platformach streamingowych, zachęcamy do zapoznania się z tym materiałem.