„The Employees” na podstawie powieści Olgi Ravn w reż. Łukasza Twarkowskiego ze STUDIO teatrgalerii w Warszawie na Dniach Lessinga w Thalia Theater w Hamburgu. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
W ubiegłorocznej ankiecie miesięcznika Teatr napisałem, że największym rozczarowaniem artystycznym roku był dla mnie spektakl Łukasza Twarkowskiego Employees ze STUDIA Teatrgalerii. I pewnie w tamtym momencie był. Przyszedłem, pamiętam, tuż po premierze. Zobaczyłem nieco chaotycznie biegających wokół mnie aktorów (spektakl jest interaktywny, można się po nim dowolnie poruszać), mnóstwo przemyślanej, olśniewającej technologii, która wtedy wydała mi się psu na budę, bo opuściłem teatr w poczuciu, że nie za wiele zrozumiałem. Opowieść Joanny Bednarczyk, wypreparowana z powieści Olgi Ravn, poza skojarzeniem z Solaris Lema, nic mi nie mówiła, do tego na początku jeszcze zgubiłem info, którzy bohaterowie – ci z B czy ci bez – są prawdziwi, i jako widz po prostu utonąłem. Zdarza się, nie mnie pierwszemu, nie ostatniemu. Na to nie ma rady. Pomyślałem, że pójdę drugi raz, ale wtedy odezwał się we mnie człowiek (nie recenzent): „Nie idź teraz, nie musisz zawsze wiedzieć i wszystko rozumieć, przecież na co dzień borykają się z tym miliony odbiorców różnych dzieł sztuki na świecie, także ci, do których kierujesz swoje recenzje”. Tak zrobiłem, dając jednocześnie wyraz swoim emocjom kilka tygodni później w rzeczonej ankiecie. I w tym miejscu być może powinienem przeprosić Twórców tego przedstawienia. Na pewno nie za to, że mi się nie podobało, że nie zrozumiałem, i że dzieło wywołało tak negatywną we mnie reakcję, bo do tego jako widz (tak, krytyk jest przede wszystkim widzem) mam święte prawo, ale za to być może, że napisałem coś emocjonalnego – ze sfery widza, nie krytyka – w ankiecie absolutnie zawodowej. Tylko jak to oddzielić, skoro emocje są pochodną obejrzenia, zrozumienia tego, co się na scenie dzieje, a także przetworzenia we własną opowieść tego, co oglądam. Te złe pojawiły się wtedy, bo poczułem, że pociąg Employees zostawił mnie na peronie, szukałem więc winnego. Ale jak go znaleźć, skoro w obrębie seta aktorzy grają trzy zupełnie różne od siebie spektakle, a ja – nawet gdybym przyszedł na nie po kolei – przychodzę w różnym stanie fizycznym i emocjonalnym. Jak to zgrać, jak sprawić, żeby się połączyło? Czy to można zaprogramować? Same pytania, żadnej odpowiedzi… Jedno jest pewne, jak to się mówi w żargonie teatralnym: rok temu Employees mi „nie pykło”.
Za to „pykło” mi teraz w Hamburgu, gdzie zostało zaproszone przez organizatorów festiwalu teatralnego Dni Lessinga. Zobaczyłem bowiem całkowicie inne przedstawienie. Opowieść Joanny Bednarczyk nagle ukazała się przede mną w pełnej krasie. Dostrzegłem wreszcie tkane misternie przez cały spektakl narracyjne nitki, układające się w poruszającą opowieść o kolejnej porażce eksperymentu opartego na zabawie ludzkimi uczuciami. Do tego dużo bardziej dziś aktualną, bo oglądaną w kontekście eksplozji popularności sztucznej inteligencji, kontakt z którą wydaje nam się na razie dobrą zabawą. Któż nam jednak zagwarantuje, że lada moment nie przerodzi się ona w prawdziwy dramat czy wręcz tragedię naszych czasów.
Tak więc tę niełatwą, ale dobrze przemyślaną opowieść Bednarczyk bierze teraz na swój wizualno-reżyserski warsztat Łukasz Twarkowski, wrzucając ją do wielkiej technologicznej machiny, którą wraz ze swoimi realizatorami dysponuje. Jest to zadanie karkołomne, bowiem jego teatr w Employees przypomina wykonanie partytury przy pomocy orkiestry, w której – oprócz tradycyjnie postrzeganych elementów teatru z aktorstwem włącznie – niezwykle ważną rolę grają te wizualne: filmowe, oparte na transmisji live, jej szybkim montażu oraz efektach tego wszystkiego wyświetlanych nam na wielkich ekranach. W rezultacie otrzymujemy olśniewający „koncert” – tworzony przez „orkiestrę” na żywo na naszych oczach.
Gdy się przyjrzeć jego teatralnej materii, zachwyca zwłaszcza liczba warstw, z których jest złożona. Pierwszą z nich jest opowieść – tu podwójna: ta z książki Olgi Ravn rozpisana przez Joannę Bednarczyk na postaci i sceny. Drugą jest realna, trójwymiarowa wersja tej historii, zrealizowana przez aktorki i aktorów tradycyjnie (poprzez wybudowanie w sobie konkretnych bohaterów, umieszczenie ich w jakimś miejscu – scenografia, czasie oraz sytuacjach), aczkolwiek ze świadomością, że to tylko przystanek w podróży. Teraz bowiem dopiero w kolejnej z warstw, wkraczają kamery, cała zaś ta „trójwymiarowa” opowieść zostaje poddana filmowej, transmisyjnej i montażowej obróbce. A to dlatego, że Twarkowskiemu potrzebne są jej fragmenty, które w najwymyślniejszy sposób będzie sobie z niej wykrawał i układał po swojemu. Użyje teatru, filmu, a czasem obu tych mediów naraz, w ich zaś obrębie: transmisji live, pogoni za bohaterami, zbliżeń ich twarzy, spojrzeń, czasem nawet gestów, wszystkiego, czym dysponują pożenione tu sztuki. Do tego dorzuci fonosferę i muzykę Lubomira Grzelaka i dzieło gotowe.
I tu dochodzimy do sedna teatru Twarkowskiego, miejsca, w którym decyduje się, czy to wszystko wyjdzie, czy nie, bo w przypadku teatru tak trudnego, tak misternie zbudowanego, tak szaleńczo i brawurowo konstruowanego na żywo, mechanizm przedstawienia musi działać perfekcyjnie – wówczas „zegarek” Twarkowskiego pokaże nam realny czas, a my się dowiemy, która jest godzina. I to się absolutnie w Hamburgu udało, a to dlatego, że kluczem, istotą i solą tego teatru jest aktorstwo (jako najbardziej nieprzewidywalne). I ono wydaje się tu być na granicy perfekcji zegarka, i to szwajcarskiego. Aktorzy w Employees są niezwykle istotni, bo tak jak zawsze wprowadzają bohaterów, opowieść, emocje, a przy tym nadają sens technologii oraz unikatowemu, opartemu na niej językowi teatralnemu Łukasza Twarkowskiego. Muszą nie tylko być bohaterami opowieści, niosąc ją na swoich barkach, lecz także w każdej minucie pamiętać, ile czasu są w danym momencie przed kamerą, w jakim planie, w jakiej „etiudzie filmowej” grają, jaka część ich ciała jest aktualnie filmowana – bo to od ich świadomości i precyzji wykonania swoich zadań zależy powodzenie tego spektaklu.
Dopiero bowiem gdy cała ta „technochoreografia” wygląda naturalnie, jakby jej bohaterowie nic innego nie robili przez całe życie, tylko ją wykonywali, widz może w pełnej krasie doświadczyć opowieści Ravn/Bednarczyk. Przyjąć ją za własną i przeżyć tak dogłębnie, jak to tylko możliwe. I ja tego w Hamburgu doświadczyłem. Zespół aktorski zagrał tu olśniewająco, zresztą tego spektaklu nie da się po prostu zagrać, trzeba go mieć we krwi, znać na wyrywki (podobnie jak dobrą farsę), wtedy można się pozbyć „ziemskiej” powłoki i frunąć! I pofrunęli: Maja Pankiewicz, Dominika Biernat, Sonia Roszczuk, Daniel Dobosz, Paweł Smagała, Rob Wasiewicz. A ja wraz z nimi, sądząc zresztą po reakcji widowni sobotniego spektaklu, nie ja jeden. Ukłony należą się zresztą całej Ekipie, zwłaszcza tej filmowej! Oscary czekają, a Wy w teatrze? Nieprawdopodobne!
W uprawianiu takiego totalnego teatru jest jednak zawsze niebezpieczeństwo. Jeden nie do końca perfekcyjnie wykonany element wystarczy, żeby ta piętrowa Wieża Babel, używająca jedynego w swoim rodzaju, wspaniałego teatralnego języka, rozsypała się w proch, pogrążając widza w niezrozumieniu. Myślę, że tego właśnie doświadczyłem rok temu: coś nie poszło i od razu spadłem w czeluść niekomunikatywności, zamknięty w moim własnym, pomieszanym przez zazdrosnego Boga języku, niezdolnym do połączenia się ze sceniczną wspólnotą. Dziś, po roku w pełni doceniam bezczelny i bezkompromisowy pomysł Twarkowskiego, żeby z teatralnej pychy zbudować tę warszawską Wieżę Babel. Im bardziej jest bowiem obrazoburcza w sięganiu nieba, tym bardziej mam ochotę stać się jej częścią. Zwłaszcza, że wysoki stopień ryzyka dodatkowo podkręca emocje.
A jeśli chodzi o Rozczarowanie Roku 2024, pozostanie nim – przynajmniej na razie – rozczarowanie moim Rozczarowaniem 2023.