Z Katarzyną Szyngierą rozmawia Alina Kietrys.
– Gratuluję serdecznie Paszportu Polityki. I tylko przypomnę, że nie jest to Pani pierwsza nagroda. Kilka lat temu przyznano Pani Laur Konrada za spektakl „Lwów nie oddamy!” na Festiwalu Interpretacje w Katowicach, była też nagroda w konkursie na inscenizację dzieł literatury polskiej „Klasyka żywa” za reżyserię dramatu Tadeusza Różewicza „Świadkowie albo Nasza mała stabilizacja” i również za ten spektakl nagrodzono Panią na Koszalińskich Konfrontacjach Młodych.
Paszport Polityki jest ważny, bo szerzej rozpoznawalny niż nagrody środowiskowe. To na pewno walor tej nagrody: staję się dzięki niej bardziej widoczna. Bardzo się cieszę też z Lauru Konrada, dostałam tę nagrodę w superważnym dla mnie momencie, kiedy już myślałam, że będę musiała zrezygnować z robienia teatru.
„Nagroda za tworzenie teatru mądrego, odważnie i z humorem idącego w poprzek podziałów społecznych i środowiskowych. Za reżyserię „1989”, musicalu, który być może zbudował pozytywny mit, a na pewno dał nadzieję”. Takie uzasadnienie Paszportu Polityki musiało Panią ucieszyć.
Ta laudacja była bardzo miła i nazwała to, co chcę robić w teatrze: nie o to chodzi, żeby z założenia ustawiać się w poprzek, ale żeby tymi modami, podziałami i środowiskowymi sympatiami się nie przejmować.
Musical „1989” zdobył już bardzo dużo nagród. Uznany został za wydarzenie teatralne minionego roku. Pracowaliście zespołowo: Marcin Napiórkowski – semiotyk kultury, badacz polskich mitologii politycznych, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Mirosław Wlekły – znany reportażysta, Andrzej Mikosz „Weber” świetny producent muzyczny, który współpracował z grupą raperów i piosenkarzy, choreografka Barbara Olech, scenografka Milena Czarnik, no i Pani. Silna grupa.
Tak, to wspaniała ekipa. Sporo się nauczyłam od wszystkich tych ludzi. Najdłużej pracuję z Mirkiem Wlekłym. Pierwszy raz zawodowo spotkaliśmy się prawie dziesięć lat temu przy spektaklu „Skwarka” o rzezi wołyńskiej w teatrze w Bydgoszczy. Wtedy zostaliśmy sparowani, aby zrealizować projekt. Pamiętam, jak zaczęłam Wlekłemu opowiadać – tak jak uczyli mnie w szkole – o czym chcę zrobić ten spektakl. A Mirek tego słuchał i słuchał spokojnie, bo on zazwyczaj słucha, rzadziej mówi i jak ja skończyłam, to stwierdził: „zostaw może te notatki, one się później przydadzą, a teraz pomyślmy, że prawie nic nie wiemy o rzezi wołyńskiej. I szukajmy tych opowieści”. Mam poczucie, że my i politycznie, i w sztuce bardzo jesteśmy podzieleni na obozy, które mają swoje kanony myślowe. I jesteśmy nauczeni oddziaływania ideologią, w obrębie której się poruszmy. Utrwalamy nasz status. A tak naprawdę zadaniem twórcy jest szukanie nowych kątów postrzegania rzeczywistości – to jest dla mnie najbardziej interesujące.
Jak po ponad roku od prapremiery „1989” Pani sama ocenia to artystyczne zdarzenie?
Ten spektakl dalej niesie ważne dla mnie treści, a też zaczyna na nowo rezonować z rzeczywistością. Myślę nawet, że już jest mniej opowieścią o walce o wolność, o ludziach „Solidarności”, a bardziej o tym, w jakim teraz jesteśmy momencie. Stąd tak ważna jest postać Jacka Kuronia i ten utwór napisany przez rapera Łonę „A co, jeśli się uda?”. Kuronia gra Marcin Czarnik. Jego interpretacja narzuca pytania: co uda się nam wynieść z tego wolnościowego zrywu? Co osiągniemy, a co zaprzepaścimy? My teraz, w 2024 roku, stajemy przed podobnym wyzwaniem: co będziemy w stanie zbudować po wygranych wyborach 15 października 2023 r.? Musimy się z tym zmierzyć, a nie jest łatwo.
I ten tłum zrobił bum…
Teraz trzeba pozbierać te wszystkie szczątki. Historia „Solidarności” też pokazała, że najważniejsze nadchodzi, kiedy się już wygra i zdobędzie władzę. Cel opozycji Koalicji Obywatelskiej został osiągnięty, a ten drugi etap jest jeszcze trudniejszy.
Michał Kotański, nowy dyrektor Teatru TVP zapowiedział, że chce spektakl „1989” przenieść do telewizji. Czy zaczęły się już jakieś rozmowy?
Nic nie wiem na ten temat. Napisałam o tym bardzo zdziwiona na FB i wtedy dostałam z Teatru Słowackiego bardzo ogólnikowa informację, że już jest termin nagrania i że mnie na to nagranie zapraszają. Niestety nawet nie otrzymałam odpowiedzi w jakim charakterze mam przyjechać. Nikt nic ze mną nie ustalał. Oczywiście to bardzo dobry pomysł, tylko szkoda, że powielane są stare wzorce, czyli robi się tak, żeby nie rozmawiać z twórcami spektaklu, nie wymyślać wspólnie jak zrobić pewne rzeczy, nie negocjować stawek. Rozumiem, że po to między innymi jesteśmy pomijani, żeby nam nie zapłacić. To przykre. A miałam takie marzenie, że jak się uda zmienić władzę, to będziemy wreszcie mogli zacząć rozmawiać o sytuacji artystów w Polsce, która teraz jest naprawdę bardzo trudna. No i zmieniała się władza, a mechanizmy pozostały takie same.
W poście na FB domaga się Pani uczciwego traktowania i zapłaty za pracę.
Właśnie tak. Wie pani, ja wciąż mam takie myśli, żeby pójść do jakiejś tzw. porządnej, normalnej pracy. Pracując jako kelnerka w knajpie, zarabiałam więcej niż jako reżyserka. Niestabilność tej pracy i brak jakiejkolwiek odpowiedzialności ze strony instytucji kultury, które zdaje się powinny dbać o twórców, a nie robią tego, sprawia, że to jest jakiś koszmar. Tak banalna sprawa, jak przelew w terminie za wykonaną pracę jest problemem. Trzeba wydzwaniać i prosić.
Czarę goryczy dopełnia fakt, że są ogromne dysproporcje w zarobkach. Dyrektorzy teatrów jakiemuś reżyserowi X dają złote góry i znajdują na to pieniądze, a innym reżyserom mówią, że kasa jest pusta i oni nie płacą nikomu więcej za taką pracę. I to jest notoryczna praktyka. Nawet w tych instytucjach, które twierdza, że są lewicowe i wspólnotowe, dzieje się podobnie. Wielu artystów, bardzo ciekawych, nie może pracować w zawodzie, bo finansowo nie są w stanie sobie na to pozwolić. Dobrze by było, żeby będąc twórcą można było osiągnąć normalny poziom życia. A to okazuje się dzisiaj niemożliwe. Nie mówiąc o świadczeniach społecznych, zdrowotnych czy emeryturze.
Teatr dokumentalny, społecznie nieobojętny jest dla Pani ważny. Widziałam w Krakowie spektakl „Jedzonko”, o tym co jemy i dlaczego się katujemy różnymi sposobami na szukanie „zdrowej żywności”. Przygotowywaliście Państwo ten spektakl w tym samym składzie: Napiórkowski, Wlekły, Szyngiera. Też poszliście pod prąd obecnym trendom.
To był spektakl, w którym zadaliśmy sobie pytanie, jak jeść zdrowo i równocześnie bezpiecznie dla planety. Z naszego dokładnego riserczu, z rozmów z kilkudziesięcioma osobami, dowiedzieliśmy się, że nie trzeba w tym celu być weganinem i że nie wszyscy muszą stosować tę obowiązującą w wielu kręgach modę. Okazało się, że zdrowiej dla nas i dla Ziemi jeść kurczaki z polskich ferm niż avocado, które niedojrzałe przylatują do nas z Meksyku zostawiając kolosalny ślad węglowy. Staraliśmy się o tym rzetelnie opowiedzieć i spotkaliśmy się z zarzutami, że zrobiliśmy prawicowy spektakl. Było to zabawne – totalne zaskoczenie! „Jedzonko” niestety padło ofiarą pandemii. Nie grano tego spektaklu zbyt dużo i dyskusja, którą chcieliśmy wywołać, nie wydarzyła się w szerokim zakresie.
Czy ten nurt publicystyczny jest głównym elementem Pani poszukiwań repertuarowych? Co prawda sięga Pani do literatury europejskiej: Czechow, Ibsen, Camus, ale polskiej dramaturgii w Pani spektaklach nie za wiele: Tadeusz Różewicz, Helmut Kajzar, Ewa Madeyska. Z czego to wynika?
To bardzo trudne pytanie. Myślę, że jako reżyserka wolę pracować na materiale, który sama komponuję. Od początku mojej przygody z teatrem chciałam być blisko rzeczywistości i o niej opowiadać. Bardziej rezonuje ze mną praca na materiale dokumentalnym i sytuacje sceniczne tworzone razem z aktorami. W tej formule czuję się lepiej i mam większą wolność. Poza tym teraz ważniejsza wydaje mi się dyskusja o świecie niż realizacja dzieła literackiego. To nie znaczy, że nie wrócę do dramaturgii.
Pracowała Pani już w kilku teatrach: we Wrocławiu, Szczecinie, Bydgoszczy, Rzeszowie. Spektakl „1989” powstał w koprodukcji Teatru im. Słowackiego w Krakowie z Gdańskim Teatrem Szekspirowskim – to dla nas gdańszczan radość. A Pani też jest gdańszczanką. Wiem, że myśli Pani o powrocie do swego miasta.
Tak, jestem gdańszczanką i dobrze się tu czuję. Myślę o powrocie, chociaż przez ostatnich kilkanaście lat mieszkam w Warszawie. Zamierzam za nieco ponad dwa lata startować w konkursie na dyrektorkę Teatru Wybrzeże. Wierzę, że taki konkurs zostanie ogłoszony, bowiem będzie się kończył kolejny kontrakt Adama Orzechowskiego, który jest dyrektorem Wybrzeża od 2006 roku. W ostatnich latach nie było rozstrzygnięć konkursowych. Oczywiście każdy, kto czuje się na siłach, powinien w tym konkursie wystartować.
Liczę na to, że przestrzeń sztuki będzie się demokratyzowała. Krytykowaliśmy różne niejasne sytuacje w teatrach w Polsce, za które odpowiadała poprzednia władza, więc nadszedł czas, by zacząć dokonywać wyborów w otwarty sposób.
Jest Pani absolwentką ważnych uczelni artystycznych: PWST w Krakowie – wydział reżyserii dramatu, Akademii Teatralnej w Warszawie – wydział wiedzy o teatrze i kursów Ekran+ i Studio Prób w Szkole Wajdy. Ale do zarządzania teatrem konieczne są też inne umiejętności i wiedza. Mamy całkiem świeże doświadczenie z porażką Moniki Strzępki w Teatrze Dramatycznym.
Nie chcę oceniać tego, co wydarzyło się w Teatrze Dramatycznym. Na pewno zbiegło się nieszczęśliwie dużo różnych, trudnych mechanizmów i myślę, że za jakiś czas będziemy mieli pełniejszą wiedzę na ten temat. Na razie jesteśmy na etapie emocji i plotek, które utrudniają pełną ocenę sytuacji. Oczywiście, konieczna jest umiejętność zarządzania taką instytucją jak teatr. Niedługo zaczynam studia podyplomowe w tym kierunku w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Ponadto zamierzam zaprosić do współpracy kompetentną osobę, mająca kilkanaście lat doświadczenia w zarządzaniu dużą instytucją kultury. Mam świadomość, jak skomplikowany jest taki proces, i myślę, że ryzykownym sposobem zarządzania teatrem jest rewolucja. Zmiany powinny zachodzić ewolucyjnie, ze świadomością, jak ogromną i bezcenną ludzką machiną jest taka instytucja – od zespołu aktorskiego po portierów. Tak też myślę o Teatrze Wybrzeże. Wiem, że są tam ważne spektakle i bardzo dobry zespół artystyczny, a także świetni fachowcy w różnych specjalistycznych dyscyplinach i sześć scen, więc trzeba do wszystkiego podchodzić z rozwagą.
Uważam, że teatr wojewódzki powinien być bardzo różnorodny, skierowany do szerokiej publiczności. Część repertuaru środka, który proponuje dyrektor Orzechowski, też jest potrzebna. Oczywiście można to rożnie realizować i także na tym polu szukać bardziej nowatorskich utworów, reżyserów czy tematów. Taki teatr musi pełnić różne funkcje. Powinien na pewno mieć scenę eksperymentalną, bo Wybrzeże dysponuje wieloma przestrzeniami i bogatą infrastrukturą. Sześć scen może pomieścić wiele różnych ciekawych pomysłów i teatralnych konwencji.
Teatr dzisiaj powinien bardziej otworzyć się na ludzi, być miejscem, gdzie można choćby przyjść na kawę czy gdzie mogą też pobawić się dzieci. W dzisiejszych czasach potrzebny jest teatr mniej artystowski, a bardziej otwarty na społeczeństwo, w dialogu z różnymi potrzebami i oczekiwaniami.
Wiem, że ma Pani swoje pomysły co do linii repertuarowej Teatru Wybrzeże.
Pomorze to historycznie i współcześnie bardzo ważny i ciekawy region Polski. Wolne Miasta Gdańsk – to historyczne określenie znów funkcjonuje, zyskując nowe znaczenia. Jest tutaj bardzo dużo ciekawych wątków, które można artystycznie eksplorować, bliżej problemów i tematów, którymi żyją ludzie, choćby te wokół tożsamości kaszubskiej czy historii Solidarności.
Fakt, że nasz musical „1989” osiągnął taki sukces, świadczy o tym, jaką siłę mają niezagospodarowane w sztuce tematy współczesne i związane z niedawną historią. To niebywałe, że spektakle o Wałęsie czy Annie Walentynowicz powstają nie w Gdańsku, a np. w Krakowie. Ostatnio Gdański Fundusz Filmowy uruchomił konkurs na filmy poruszające „gdańskie” tematy, są konkursy literackie, ale one nie rezonują aż tak szeroko. Ważne, żeby zachęcać zarówno twórców lokalnych, jak i przyjezdnych, do zajmowania się tematami związanymi z regionem i współczesnymi sprawami.
Te działania się pojawiają, ale nie są intensywne.
To widać w Teatrze Wybrzeże. Tematycznie nie jest to teatr specjalnie osadzony w tym, co ważne tu i teraz. Spektakle są często ekskluzywne i artystowskie, brakuje otwarcia na żywe miasto. Warto też zagospodarować życie turystyczne jako temat i turystów jako widzów, żeby tym osobom, które przyjeżdżają do Trójmiasta, dać szansę wnikania w region z jego niebywale bogatą historią i kulturą. Mam co najmniej kilka tematów, które warto uruchomić, choćby nie do końca opowiedzianą historię Westerplatte. A na Targu Węglowym, przy którym stoi Teatr Wybrzeże, przez bardzo długi okres na tle całej Europy palono czarownice. Niesamowity jest wątek mieszczańskiego miasta obudowanego murem i tego wszystkiego, co wydarzyło się w połowie lat 40., ale również i potem. Porażająca książka Magdy Grzebałkowskiej „1945. Wojna i pokój”. Do tej pory w Trójmieście nie zainteresowano się tym materiałem jako bazą do teatralnej opowieści.
Rozmawiała Pani choć raz z dyrektorem Adamem Orzechowskim o swoich propozycjach dla Teatru Wybrzeże. Coś Pani proponowała?
Tak, próbowałam kontaktować się kilkanaście razy, a raz nawet zostałam zaproszona na spotkanie, ale niestety nic konstruktywnego z tego nie wyniknęło.
Mai Kleczewskiej też nie udał się kontakt z Teatrem Wybrzeże, więc nie jest Pani odosobniona.
Szkoda. W Teatr Wybrzeże trzeba tchnąć nowe życie. Mieszkam w Warszawie obok Teatru Nowego i tam jest taka dobra praktyka premier literackich w teatrze. Jest świetna księgarnia. Życie literackie toczy się niemal równolegle do teatralnego. Może warto z takich doświadczeń korzystać, ożywić ten teatr. Niech wróci tu muzyka: te zespoły, które lokalnie mają już renomę, ale też początkujący twórcy. Trzeba – moim zdaniem – wybudować w teatrze taki inkubator do wielowątkowego kulturalnego życia, z którego uwalnia się energia.
Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku to przykład instytucji, która przez kilkanaście lat coś takiego robiła. Oczywiście były projekty bardziej i mniej udane – zawsze tak jest, ale najważniejsza jest twórcza energia, która niesie dalej. Generuje nowe twórcze, interdyscyplinarne pomysły.
Potrzebny jest w teatrze tygiel do mieszania różnych działań?
Zdecydowanie tak.
A co dla Pani jest najważniejsze w pracy reżyserki nad spektaklem?
Najważniejsze? Że mogę zabierać głos w przestrzeni publicznej, że mam taki przywilej. To jest równocześnie wielka odpowiedzialność: w jaki sposób ten głos się zabiera i o czym się mówi. Z drugiej strony to oddawanie twórczego pola ludziom, których zaprasza się do robienia spektaklu. Teatr to twórczość zbiorowa, a moją rola jest zebranie wszystkich pomysłów w formę, która komunikuje się z widzem. Najciekawsze rzeczy wychodzą w trakcie robienia spektaklu, w kontakcie ze wszystkimi realizatorami, którym ja akurat daję dużo przestrzeni. Współpraca z twórcami spektaklu, z którymi dłużej pracuję i dobrze się rozumiemy, to często porozumienie bez słów. Czujemy się intuicyjnie i wiemy, jak tę wspólną materię kształtować. Z drugiej strony lubię też zapraszać nieznane osoby do współpracy, to daje nową energię. Ważne jest artystyczne wyzwanie.
Czyli według Pani reżyser/ reżyserka to nie demiurdzy?
Myślę, że reżyserzy nigdy nie byli demiurgami.
Trudno mi się z Panią zgodzić, wszak mamy kilkoro demiurgów.
Tak, wiem. Są też władcy tyranii – jak pokazuje historia również teatralnego świata – i oni funkcjonują, pokazując swoją siłę. Ale to nie jest pozycja dana z góry reżyserom. Taka postawa jest mi obca.
A kiedy Pani mała córeczka zacznie chodzić do teatru, bo na razie
„uczęszcza do żłobka”, to o czym chciałby Pani z nią w teatrze rozmawiać?
Za dziesięć lat… Pytanie jak będzie wyglądała wówczas nasza rzeczywistość i o czym w ogóle będziemy rozmawiać. Teatr jest zawsze przestrzenią do rozmowy o ważnych zdarzeniach dla społeczności, w której żyje i funkcjonuje. Zobaczymy więc, gdzie będziemy. Ale myślę, że potrzebujemy i będziemy potrzebować pozytywnych opowieści, nawet takich uproszczonych jak w „pozytywnym micie 1989”.
Przez ostatnie kilkanaście lat w teatrze była moda na dekonstruowanie. Powstawały superznaczące spektakle i procesy. Byłam i jestem wielką fanką teatru, który dekonstruuje różne mity i opowieści. Ale myślę, że teraz nadszedł czas, a przyczyniły się do tego i pandemia, i wojna w Ukrainie, że rzeczywistość się straszliwie rozpadała i potrzebujemy konstruowania, szukania takich opowieści, które nas łączą i spajają. I które są nowymi opowieściami, a nie tą starą, patriarchalną narracją. Musimy szukać wielości konkretów, co pozwoli się spotkać nawet przeciwnym głosom czy poglądom w jednym miejscu. One mogą współistnieć i taki konstruujący model możemy tworzyć. W 1989 to się nazywa kompromis. Mam nadzieję, że za kilka ładnych lat wciąż będzie to możliwe. W swojej przyszłości twórczej będę szukała takich opowieści.
Życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.