EN

11.02.2023, 09:55 Wersja do druku

Trzy razy zet: zło-zbrodnia-zdrada

„Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta i Kurta Weilla w reż. Ersana Mondtaga w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.

fot. Magda Hueckel / mat. teatru

Berliner Ensemble to historyczny dom teatralny w stolicy Niemiec Bertolta Brechta. Każdorazowo, odwiedzając to miasto na jego deskach, można zobaczyć prace mistrza teatru epickiego, wadzące się z otaczającym światem, jednostką, jej miejscem w społeczeństwie, a także posiadające wymiar politycznej opowieści. Kultowym dramatem, a właściwie śpiewogrą, ze zjawiskową muzyką Kurta Weilla jest Opera za trzy grosze. Kilka lat temu, w tym miejscu, swoją inscenizację przygotował Robert Wilson. Amerykański wizjoner teatru umieścił akcję w przestrzeni ekspresjonizmu. Wydłużone ciała, pomalowane twarze, jednorodna kolorystyka, z abstrakcyjnym tłem, budowały widowisko plastycznie zniewalające, ale w treści mało interesujące. Obecnie można oglądać przedstawienie w inscenizacji Barie Koskyego – dyrektora Komische Oper. Zapewne to już odmienne spojrzenie, bardziej zbliżone do formy teatru muzycznego, podszytej lekkością, a może nawet frywolnością. Utwór wielokrotnie gości także na polskich scenach. Warto zaznaczyć, że nie muzycznych, a dramatycznych i jest próbą odkrycia możliwości wokalnych oraz ruchowych zespołu.

Ostatnia premiera miała miejsce na narodowej scenie w Starym Teatrze w Krakowie. Do jej przygotowania zaproszono niemiecką gwiazdę teatralną, młodego pokolenia – Ersana Mondtaga. Ten 37-latek podbija kolejne miejsca artystyczne naszego zachodniego sąsiada. Jego prace można zobaczyć w Monachium, Frankfurcie czy Berlinie. To artysta totalny, który jednocześnie dba o warstwę narracyjno-intelektualną i wizualną. Unifikuje, w swoich pracach, atrakcyjną formę z komunikatywnością i korespondowaniem z dniem dzisiejszym. W obrazie można porównać to, co zobaczyliśmy w stolicy małopolski, z twórczością Janusza Wiśniewskiego. Podobna kolorystyka, barwa, światło i zamysł. Jednak Mondtag nie zatrzymuje się w pół drogi. Chce nie tylko oczarować widza plastyką, ale również aktualnością bliską programom informacyjnym. I niestety przegrywa. Nachalna, krzykliwa publicystyka zabija przekaz. Zbytnia dosadność jest przesadzona i całkowicie zbędna. Zaufanie widzowi byłoby lepszym rozwiązaniem. Ale tym, co pozostanie na długo w pamięci, to właśnie obrazy, świetna ich konstrukcja, ułożenie, a także budowanie widowiska. Bez uproszczeń i skrótów.

Mondtag z dramaturgiem Thomasempeterem Goergenem nie pozwalają nam zapomnieć o dzisiejszym świecie. Czasie wojny, upokorzeń i degradacji człowieka. W narracji, spójnej z intencją Brechta, widzimy zachłanność na pieniądze jako zgubę dla ludzkości. Twórcy mówią jasno. Władza poprzez walutę buduje pozycję, winduje na szczyty i pomaga żyć. Ostatnia scena, choć przewidywalna, ukazuje jasno – w kieszeni głównego bohatera Mackie Majchera jest nawet władza królewska i wszystko jest przekupstwem. Zasady londyńskiego półświatka są jasne i wyraziste. Nawet banery przygotowywane na koronację nowej monarchini są szyderstwem, na którym można zarobić – choć dotyczą słusznej sprawy: uchodźców i kryzysu migracyjnego. Tu Mondtag jednak przegrywa. W osobie Majchera widzi Władimira Putina. Symbole charakterystycznego „Z” mają podpowiedzieć jasne tropy. Tylko rodzą się znaki zapytania. Dzisiejszy przywódca Rosji nie jako pierwszy zbudował potęgę na pieniądzu i mechanizmie podporządkowywania kruszcem. Wystarczy spojrzeć na państwa Azji Centralnej, Ameryki Południowej czy Afryki. Oligarchia budowana była właśnie na owej zależności – dysponenta i klientów. Nachalne wykorzystywanie wojny ukazuje doraźność sztuki, a winna być ona uniwersalna. Z biegiem czasu stanie się to przedstawienie wtórne i nieaktualne. Artysta używa środków zrozumiałych tu i teraz. Szkoda. Zasługuje ono na dłuższy żywot, gdyż iskrzy się innymi świetnymi pomysłami. Takim jest bez wątpienia ukazanie familii Peachumów. Genialny zabieg, jak funkcjonuje właściciel firmy żebraczej, mamy już w drugiej scenie. To faktyczny szpital z nadzorcą cyrulikiem, który obcina kończyny tylko w imię zysku i procederu ulicznego. Równie udanie wypadają sceny ślubu czy egzekucji. Właśnie w realizacji scen widać świetną rękę reżyserską.

Gdyby przedstawienie odrzeć z nachalnej aluzyjności można byłoby mówić o arcydziele. Bowiem warstwa wizualna jest konsekwentna i niespotykana. Mondtag, jako scenograf, buduje infantylną, niechlujną biało-czarną przestrzeń gry. Zachwiane domy, nieforemne miejsca. Analogicznie kostiumy (Josa Marx) są w tych barwach. Trzecim kolorem jest czerwień – krew oraz sztandary „Z”. Ma to oczywiście swoje logiczne uzasadnienie, ale należy przede wszystkim podziwiać fantazję twórców. Kostiumy pełne abstrakcji, pobielone twarze zbliżają obrazy do teatru Roberta Wilsona. Jednak pozostaje niesamowita nuta oryginalności. Strój Jonatana Peachuma to zmiksowany Kapelusznik z Alicji w krainie czarów ze Scroogem z Opowieści wigilijnej. Jego żona w małej czarnej, z jednym, tym samym rekwizytem, który raz jest białym fartuszkiem, raz czarną narzutką na ramiona – zjawiskowe. Prostytutki w długich sukniach z zarysowanymi biustami – pomysłowe. Owe idee można mnożyć. Twórcy chętnie operują pseudo-przemocą, nawet antyprzemocą. Ma to wywołać w widzu przerażenie i wstrząs. Zestawiając je z obrazami programów informacyjnych, trudno nie skwitować tego zabiegu słowami – ale to już było. Jednak to właśnie warstwa wizualna jest pierwszoplanowym bohaterem wieczoru w Starym Teatrze.

Niestety, podobnie jak ze stroną interpretacyjną, jest z wykonaniem. Największą pomyłką jest Przemysław Przestrzelski (Mackie Majcher) – kompletnie nieadekwatny w swojej roli. Nieumiejący śpiewać, zresztą przygotowanie wokalne całego zespołu jest na poziomie zerowym, ciężko poruszający się, ciągle z jedną sztuczną miną, nie przekonuje, że jest królem świata finansowego i demonem wojny. Nie ma w nim nic atrakcyjnego i widz myśli dlaczego za nim szaleją kobiety? Co on w sobie ma? No właśnie nie ma nic. Najciekawsza jest familia Peachumów. Jonathan (Krzysztof Zawadzki) ma świetny, głęboki głos, widać szefa i cwaniaka z prawdziwego zdarzenia, który kręci jak umie żebraczym interesem. Jego żona, Celia (Anna Radwan) pełna wdzięku i pewności siebie, czaruje głosem, ale również świetnie bawi publiczność. I córeczka Polly (Magda Grąziowska) jako podlotka, budująca charakterystyczną i ciekawą rolę. Reszta, szerokiego zespołu, to dobre tło dramatyczne, ale wokalnie niestety nie ma o czym mówić. Większość songów przechodzi bez echa, a brzmienie bandu muzycznego, przygotowanego przez Justynę Skoczek, jest ciekawe, ale nie powala na kolana. 

Ersan Mondtag pokazał klasę swojego teatru. Świetna plastyka, pomysł i umiejętności inscenizacyjne. Przegrał nachalną, choć aktualną i wywiedzioną z utworu Brechta, interpretacją. Czy naprawdę scena musi być kalką tego, co widzimy przed telewizorami? Czy nie może teatr dać nam trochę oddechu? Niech nie wyręcza mediów, ale z nich umiejętnie korzysta, bowiem wówczas wygrywa sztuka, a nie doraźne zdarzenie polityczne.

Źródło:

kulturalnycham.com.pl
Link do źródła

Autor:

Benjamin Paschalski

Data publikacji oryginału:

10.02.2023