„w.a.s.o.w.s.k.i. Fotoplastykon” wg scen. i w reż. Ewy Konstancji Bułhak w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Ewelina Pietrowiak, członkini Komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej i Europejskiej„Klasyka Żywa”.
„w.a.s.o.w.s.k.i. FOTOPLASTYKON” – taki tytuł nosi wyreżyserowany przez Ewę Konstancję Bułhak, aktorkę Teatru Narodowego i wykładowczynię Akademii Teatralnej, spektakl muzyczny w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Kameralny musical powstał dla sześciorga młodych wykonawców: trzech aktorek i trzech aktorów. Efekt tego przedsięwzięcia przeszedł najśmielsze oczekiwania; w szkolnym, bądź co bądź, teatrze można zobaczyć jeden z najlepszych dziś warszawskich spektakli.
Fotoplastykon to, jak wiadomo, urządzenie do uzyskiwania efektu 3D oglądanych obrazów i fotografii. „Uprzestrzenniony” obraz rejestrujemy dzięki technice stereoskopii, która pozwala nam widzieć dwa, nieznacznie różniące się między sobą, dwuwymiarowe obrazy (z lewego i prawego oka) i percypować je w trójwymiarze jednym, umownym, „środkowym” okiem. Domyślam się, że taki tytuł spektaklu sugeruje przede wszystkim zatrzymane fotografie, różne ujęcia scen z człowieczego życia, które jak stop-klatki wyświetlają nam się we wspomnieniach. Ale w kontekście śpiewanych i tańczonych w „Fotoplastykonie” piosenek interpretację tytułu można rozumieć głębiej; to także eksplorowanie wzajemnych zależności „przestrzennych” w muzyce – piosenki do piosenki, zwrotki do refrenu, solo do ensemblu, piana do forte, spokoju do emocji; próba spojrzenia na daną muzykę z innych perspektyw, zróżnicowanych i pomnożonych, próba nadania im nowego, „wewnętrznego” wymiaru. W spektaklu tych konfiguracji, pomysłów i muzycznych koncepcji jest bardzo wiele, bo też karkołomny jest punkt wyjścia – zaśpiewanie kilkunastu utworów w aranżacjach a capella (bez żadnych instrumentów), otworzył przed utalentowanymi twórcami ogromne możliwości.
Kierownictwem muzycznym oraz aranżacją wszystkich piosenek zajęła się jedna z aktorek spektaklu, niedawna absolwentka Akademii Teatralnej (pamiętam ją jako Emmę i Jodi z dyplomowego spektaklu „Ludzie, miejsca, rzeczy”) – Olga Lisiecka. Z zadania wywiązała się imponująco, w aranżach słychać inteligencję, dowcip, wrażliwość, czułość i erudycję muzyczną. We współbrzmieniach wokalnych damsko-damskich, damsko-męskich i męsko-męskich słyszymy echa chórków, które nawiązują do XX-wiecznej historii śpiewania ensemblowego na głosy; kojarzymy niektóre np. ze starych płyt The Persuasions, nagrań przedwojennych zespołów rewelersów, czy nawet pierwszego polskiego girlsbandu, czyli Filipinek. Przypuszczam też, że często słuchana przez młodych aktorów jest najpopularniejsza dziś grupa a capella Pentatonix.
Sześcioosobowa obsada spektaklu obecna jest na scenie przez całe siedemdziesiąt pięć minut; wszyscy śpiewają, tańczą, jeśli nie mają solowych piosenek, tworzą chórki, które są częścią bogatego, akustycznego tła utworów. Tła - gdyż na wykonania składa się nie tylko śpiew, ale również klaskanie, pstrykanie palcami, tupanie i rozmaite zabawy dźwiękonaśladowcze. W „Panience z temperamentem” na przykład przy słowach:
O ptaszki, o kwiatki, o roso
O chmurki targane wietrzykiem
(...)
O cała naturo odwieczna me tętno
Budząca swym tętnem
– słyszymy ptaki, cykady, cały świat przyrody otaczający jezioro o zmierzchu, w „Stacyjce Zdrój” – gwizdy odjeżdżających pociągów. W tym kontekście popisową piosenką jest „Muzykalny zastęp” śpiewany na bis; „druhowie” grający na różnych instrumentach naśladują ich brzmienie, m.in. flet, klarnet, trąbkę. W „Fotoplastykonie” mamy też okazję posłuchać beatboxerów (nie ma polskiego słowa na określenie osoby, która potrafi „udawać” różne, głównie perkusyjne, instrumenty); muzyków, którzy jako jedyni „instrumentaliści” tworzą trzon każdej szanującej się współczesnej grupy a capella.
Na wskroś współczesne są także interpretacje piosenek; tak jak w stereoskopowej technice, zmienia się „kąt patrzenia” na nie, perspektywa (literacka i akustyczna) zostaje zwielokrotniona, nowe spojrzenie zaś tworzy inną jakość. W kilku utworach wycisza się satyra, kabaretowość, teatralność, które znamy z oryginałów, a do głosu dochodzi ton serio, liryzm i rodzaj młodzieńczej szczerości. W „S.O.S” śpiewanym przez Olgę Lisiecką bohaterka najpierw jest zamkniętą w sobie, współczesną neurotyczką borykającą się z problemem „kryzysu w związku”, potem zdesperowaną, zrozpaczoną kobietą, która straceńczo woła o pomoc – skądkolwiek. Nagłe przejście z piana do forte przed słowami:
Może anioł usłyszy nas możny
Który czułość czuł do anielicy
– autentycznie wbija w fotel i prowokuje do zadania pytania, jak można być absolutnie zdyscyplinowanym i kompletnie nieobliczalnym jednocześnie? Inny świetny pomysł znajdziemy w piosence „O Romeo” śpiewanej przez Karolinę Gwóźdź; powody absurdalnie tłumaczące nieobecność Romea, które rodzą się głowie bohaterki, podzielone są na osoby/różne głosy odzywające się w jej głowie:
A na dole jak zwykle nikogo
– Może kolej z Werony za drogo?
– Może konno wyruszył a koń
Nieżyczliwie odnosił się doń?
– Może nie ma na klimat nasz palta?
– Może jeszcze dokańcza Tybalta?
Nawiasem mówiąc, nawet tych kilka przytoczonych fraz wystarczy, by pokłonić się przy okazji omawiania piosenek z Kabaretu Starszych Panów geniuszowi Jeremiego Przybory.
Spektakl zarówno aktorsko, jak i muzycznie, stoi na bardzo wysokim poziomie, techniczne wykonania piosenek są niemal doskonałe. Szóstka aktorów – wymienię ich wszystkich: Karolina Gwóźdź, Olga Lisiecka, Mary Pawłowska, Wojciech Melzer, Tomasz Osica, Mikołaj Śliwa – wokalne zadania wykonuje mistrzowsko. Cała obsada włożyła mnóstwo pracy w opanowanie nieoczywistych współbrzmień i efekt tego trudu jest olśniewający. Słyszymy różne rodzaje śpiewu: typowo „aktorski”, musicalowy, klasyczny, quasi-operowy, melorecytacje, a w utworze „Taka gmina” – tzw. biały głos. Świetnie, stylowo wykonane są wokalizy, np. Mary Pawłowskiej z „Pejzażu bez ciebie”. Imponuje precyzja realizacji tekstu muzycznego, dokładność, dynamiczne crescenda i diminuenda, pełne napięcia, wytrzymane do samego końca pauzy, a zwłaszcza finały piosenek, które osiągając ostateczne forte brzmią, niczym skomponowane na głos ludzki mini-symfonie. W trakcie trwania spektaklu kilkukrotnie zastanawiałam się, skąd aktorzy „biorą” pierwsze dźwięki piosenek, skoro nie ma żadnego instrumentu, nie słychać też kamertonu. I do dziś nie znalazłam odpowiedzi; wygląda, jakby ściągali je, i to od razu w czystych akordach, literalnie z powietrza. Widzowie są świadkami nowatorskich interpretacji znanych utworów, ale zarazem dostają nienachalną lekcję muzyki wokalnej, choćby słuchając skali, którą posługują się aktorzy: od wysokich dźwięków rejestru gwizdkowego w wokalizie Olgi Lisieckiej („O Romeo”), po tony niemalże basso profondo Tomasza Osicy. Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o reżyserze dźwięku – Miłek Smyl czuje i realizuje wszystkie akustyczne zależności bezbłędnie.
„Fotoplasykon” to także, jak przystało na musical, spektakl tańczony. Choreografię do niego stworzyła Patrycja Grzywińska, absolwentka Akademii Teatralnej, którą teatromani mogą pamiętać ze spektaklu dyplomowego „Przybysz” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka z 2019 roku. Patrycja Grzywińska to kolejna po Oldze Lisieckiej osoba, która w tym spektaklu miała szansę na pokazanie talentu poza-aktorskiego. Przygotowane przez nią układy idealnie wpisują się w poetykę całości, dopowiadają sensy piosenek, poruszają i zatrzymują żywe obrazy. Ta sfera spektaklu również jest wymyślona i realizowana bez żadnej taryfy ulgowej dla kolegów; wymaga od aktorów uwagi, precyzji i bardzo dobrej kondycji fizycznej. Autentycznie cieszy, że zarówno choreografka jak i kierowniczka muzyczna spektaklu mogły w „Fotoplastykonie” rozwinąć skrzydła. Na taką szansę w instytucjonalnym teatrze pewnie czekałyby dłużej.
Przedstawienie w Collegium Nobilium jest dowodem na to, że dobra literatura muzyczna, jeśli realizują ją utalentowani i wrażliwi wykonawcy – jest wieczna. Młodzi aktorzy pod wodzą Ewy Konstancji Bułhak podeszli do, wiekowej już przecież, muzyki, z jednej strony bardzo poważnie, z drugiej świeżo, bez kompleksów, nie ukrywając, że są dwudziestolatkami XXI wieku. Ma się wrażenie, że do klasycznych utworów wprowadzili jakąś meta-sferę, a i my – odbiorcy – słyszymy je w pewnym sensie na nowo, jak gdyby w „stereoskopowym” trójwymiarze.
„Fotoplastykon” mieni się różnymi emocjami, pulsuje, nadaje rytm naszemu słuchaniu i patrzeniu, angażuje widza całkowicie. Wprowadza oryginalną definicję pojęcia „teatru muzycznego”, wyznacza nowe punkty odniesienia dla jego twórców.