„Tristana i Izolda" Richarda Wagnera w reż. Krzysztofa Warlikowskiego na letnim festiwalu operowym w Bayerische Staatsoper. Pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.
Decydując się na „Tristana i Izoldę", Krzysztof Warlikowski musiał zdać w Niemczech bardzo trudny egzamin.
W ostatniej dekadzie już po raz trzeci polskiemu reżyserowi powierzono premierę na inaugurację letniego festiwalu Staatsoper w Monachium, imprezy ważnej dla Bawarii, Niemiec, a także dla Europy. Co więcej, za każdym razem Krzysztof Warlikowski mierzył się z dziełem niemieckiego twórcy: Franza Schrekera, Richarda Straussa, a w tym roku – Richarda Wagnera. I to było najważniejsze wyzwanie.
Największy dramat miłosny zachodniej kultury – „Tristan i Izolda" – rozpoczął sceniczne życie ponad 150 lat temu właśnie w Monachium dzięki zauroczeniu Wagnerem, jakiemu uległ bawarski król Ludwik II. Zrodziło to szereg intryg przeciw kompozytorowi, tym bardziej że on wkrótce tristanowską miłość wprowadził w życie. Zakochał się w żonie przyjaciela, Hansa von Bülowa, który dyrygował prapremierą „Tristana i Izoldy". Monachijczycy z oburzeniem obserwowali ten burzliwy romans, który inaczej niż w dramacie znalazł jednak szczęśliwe zakończenie.
Upragniona śmierć
Czy gdyby Wagner o tym wiedział, stworzyłby inną operę? Nie, „Tristan i Izolda" jest wyrazem jego głębokiego przekonania, że miłość, jak określił, to „pościg za nieosiągalnym". Całkowite połączenie kochanków jest niemożliwe w realnym życiu, zapewnia je jedynie śmierć. Kto zatem kocha, jest na nią gotów.
I o tym Krzysztof Warlikowski zrobił spektakl z wielką kulminacją, jaką stanowi słynny duet Tristana i Izoldy. W prosty, a wyrazisty sposób pokazał ich gotowość do przekroczenia tej ostatecznej granicy, gdy nie mogą być razem. Życie nie daje szans, by mogli się chociaż dotknąć, siedząc oddaleni, wyciągają ku sobie bezradnie ręce. W tle na ekranie widać projekcję tego, czego pragną – wspólnej śmierci, po której niech pochłonie ich morze.
Wszystko, co potem rozgrywa się na scenie Staatsoper przez ponad dwie godziny, jest konsekwencją tego postanowienia. Tristan toczy walkę z pragnącym wymierzyć mu karę Melotem niemal tylko po to, samemu nadziać się na miecz przeciwnika.
W akcie trzecim, będącym powrotem do krainy dzieciństwa, historia może znaleźć swoje dopełnienie. W majakach rannego Tristana wróciły humanoidalne postaci (tancerze w maskach lalek na twarzach), ich pojawienie się podczas orkiestrowego wstępu do przedstawienia stanowiło zapowiedź przebiegu historii miłosnej.
Sam Tristan wraca zaś we wspomnieniach do dzieciństwa, siadając przy stole z innymi wychowankami w sierocińcu. Jest bowiem dzieckiem wyrwanym śmierci. Ojciec umarł przed jego narodzinami, matka podczas porodu. Jego życie od początku było naznaczone śmiercią.
Tych obrazów nie zawiera wprost libretto. Dodał je Krzysztof Warlikowski. W przeciwieństwie jednak do wielu wcześniejszych swych inscenizacji operowych cały spektakl cechuje powściągliwość i niezwykły szacunek do Richarda Wagnera.
Jak większość współczesnych reżyserów on także zmienił czas akcji na lata po I wojnie światowej, kiedy to ludzie po traumatycznych przeżyciach próbowali budować swoje życie na nowo. Małgorzata Szczęśniak w stylu godnym zdobywczyni tegorocznej International Opera Awards zaprojektowała ciemne salonowe wnętrze i piękne stroje dla Izoldy. Bezkresna otchłań sprzyjająca narodzinom miłości była w pierwszym akcie wyczuwalna dzięki filmowym projekcjom i niepokojącemu klimatowi, który w tej zamkniętej przestrzeni wykreował Krzysztof Warlikowski.
Niespieszna narracja
Kiedy przywoła się inne głośne europejskie realizacje „Tristana i Izoldy" ostatnich kilkunastu lat, ta może się wydać skromna, wręcz ascetyczna. Momentami toczy się niespiesznie i w wyciszeniu. Zarówno Krzysztof Warlikowski, jak i fenomenalny dyrygent prowadzący orkiestrę Staatsoper Kirill Petrenko potraktowali to wielkie dzieło jak kameralny dramat, w którym gdy muzycy grają forte, nie muszą drżeć ściany. Może ono brzmieć miękko, wzmacniać to, co nie zostało wypowiedziane słowami.
Reżyser i dyrygent wiedzą, że miłości nie da się wykrzyczeć, gdy nie ma dla niej nadziei. Wszystko zatem, co dzieje się w Monachium na scenie, zostało podporządkowane muzyce – każdy gest i spojrzenie. Widzowi wszakże łatwiej docenić perfekcyjną interpretację muzyczną Petrenki niż finezyjną reżyserię Warlikowskiego, którą część krytyków uznała za statyczną, część widzów na premierze wybuczała Polaka.
Natomiast gdy po przedstawieniu dyrygent wychodzi do ukłonów, salę wypełniają krzykliwe owacje. Entuzjazm potęguje się po pojawieniu się wykonawców tytułowych ról – Anji Harteros i Jonasa Kaufmanna, bo to najsłynniejsi śpiewacy niemieccy. Ktoś jak ja, przybysz z zewnątrz nieskażony takim bezkrytycznym uwielbieniem, dostrzega, że choć były w ich śpiewie piękne, lirycznych momenty, to oboje podjęli się zadania ponad możliwości wokalne.
Kto chciałby sam wyrobić sobie zdanie o przedstawieniu, dostrzec, jak typowa to dla Warlikowskiego opowieść o ludziach przegranych i świecie, który nie niesie nadziei, może to uczynić 31 lipca. Staatsoper udostępni wtedy w streamingu ostatni pokaz letniego festiwalu.