„Po tamtej stronie jeziora” Marcina Wierzchowskiego i Daniela Sołtysińskiego w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Ochoty w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze Dla Wszystkich.
W stołecznym Teatrze Ochoty im. Haliny i Jana Machulskich krążą duchy przeszłości, odżywają archetypy pogrzebane na strychach, wspomnienia dzieciństwa łączą widzów i aktorów z przodkami. Dla nowego, tradycyjnie wyłonionego w konkursie „Polowanie na motyle” zespołu aktorskiego Teatru Ochoty, koncepcja reżysera Marcina Wierzchowskiego stanowi inspirację, myśl przewodnią w tworzeniu kreacji, poznawaniu bohaterów, w których się wcielają, zaglądaniu we własne wnętrze i emocje. Debiutując w „Lekkoduchu” pokazali co potrafią, a teraz w spektaklu o zupełnie odmiennym charakterze grają ponownie z taką samą werwą, z uczuciem i wyczuciem. Zapowiadany owocny sezon trwa. Temat historii i psychologii rodziny, kategoria winy i jej odkupienia zawsze pociągały ich obecnego przewodnika, Marcina Wierzchowskiego, ale dopiero sensacyjne „Sekretne życie Friedmanów” zrealizowane w 2016 roku w krakowskim Teatrze Ludowym sprawiło, że zaczęło się o nim mówić. „Po tamtej stronie jeziora”, rezultat współpracy z Danielem Sołtysińskim (nie pierwszy i z pewnością nie ostatni) – aktorem i dramaturgiem, opowiada o grupie przyjaciół z dzieciństwa, młodych ludziach, którzy swe najpiękniejsze wspomnienia wiążą z domami dziadków, zamieszkujących mazurską wieś Kamień. Jednak dziedzictwo przodków jest trochę zawiłe i mierzenie się z nim przynosi różne, dramatyczne konsekwencje.
Opowieść o pokoleniowej wadze przeznaczenia rozgrywa się w małej miejscowości, obecnej wciąż na mapie Mazur. Damian i Kosma chcą sprzedać dom po dziadkach, choć są głęboko przywiązani do każdego sprzętu, starego krzesła i stołu, rozpadających się schodów. Jednak to, co wydaje się proste, wcale takim nie jest. „Poezja starych studni, zepsutych zegarów, Strychu i niemych skrzypiec pękniętych bez grajka, Zżółkła księga, gdzie uschła niezapominajka” – jak pisał Leopold Staff w wierszu „Dzieciństwo” przywiązanie do korzeni czaruje i nie jest na sprzedaż, a od przeszłości nie można się uwolnić. Podpisanie aktu notarialnego nie jest receptą na uzdrowienie. W Kamieniu swoista karma determinuje życie czwartego pokolenia chłopców oraz dziewcząt i pokazuje, że za wszystkie swoje czyny w życiu, za każde przewinienie trzeba zapłacić. Rachunek dostaniemy my, a może nasze dzieci, albo wnuki, prawnuki. Nic nie ginie. Damian, Kosma, Janek, Kiki i Ina wciąż pozostają spadkobiercami dawnych traum i walczą z obciążeniem, które blokuje ich działania. Żyją w nich ludzie, których kochali i którzy ich wychowywali. Doświadczają emocjonalnego cierpienia pradziadków i śnią nie swoje wspomnienia, a wszystko to kształtuje obecne życie całej piątki w nie zawsze uświadomiony sposób. Powojenna historia mazurskich ziem wciąż trwa… . „A gdyby tak sobie pomyśleć, że naprawdę, bez względu na wiek, mamy w sobie święte i niewinne dziecko, które dorastając utraciło (po części lub całkowicie) głos? I że pragniemy je odnaleźć i dać przestrzeń, i na nowo dopuścić do głosu?” – mówił swego czasu reżyser, odnosząc się wprawdzie do innego spektaklu, ale taka myśl przewodnia w nim pozostała.
Skąd pomysł na rozdrapywanie ran z lat czterdziestych? Po II wojnie światowej w Ludowej Polsce Mazurzy/Niemcy byli traktowani jako zbędny balast. Większość działań ukierunkowanych była na asymilację lub skłonienie ich do wyjazdów (dotyczyło to oczywiście także innych nacji, m.in. Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, ale o tym w spektaklu nie ma mowy). Wszelka odmienność etniczna i narodowa była w powojennej rzeczywistości problemem. W realizacji Wierzchowskiego losy pokoleń kilku rodzin na tle prawdziwych wydarzeń nie od razu tworzą spójne, klarowne koło. Czas w przedstawieniu to proces, rozwój, ale i więzienie. Jednak spektakl mógłby mieć wymiar uniwersalny, gdyż tak naprawdę miejsce akcji nie musiało być najważniejsze. Tak nie jest – ideologia odbiera mu część mocy i ponadczasowość. Narodowościowe animozje zamykają go w konkretnym, historycznym momencie. Całe szczęście jest jeszcze strych z pamiątkami i mnóstwo ciekawych wątków, bardzo poruszających, aktualnych i dziś.
Choć przedstawione w inscenizacji problemy są poważne, a sama inscenizacja silnie działa na uczucia, wzruszając i przykuwając uwagę, nie brak w nim też humoru i koniecznej, naturalnej prostoty. Humoreska i groteskowość wcale nie przeczą mądrości zawartej w pytaniach, zmuszających do zastanowienia się nad mechanizmami codziennych poczynań człowieka.
Opowieść o losach rodzin zamieszkujących zwykłą, małą wieś jest owocem wspólnej pracy młodziutkich aktorów i pozostałych twórców, wzajemnej uważności i dialogu. Dzięki nim ma ona swój rytm, przybliża nam wystylizowaną historię, w której niemal każdy może odnaleźć cząstkę siebie (nawet tą z pograniczna rzeczywistości i czegoś nieodgadnionego). Trochę egzaltacji, naiwności, zwłaszcza w drugiej części nie burzy dramaturgii i zaproszenia do refleksji. A ta nie zawsze jest zgodna z koncepcją reżysera i dramaturga. Natomiast aktorzy wynagradzają wszelkie niedostatki. Umiejętnie podkreślają fizyczne i charakterologiczne cechy w swych kreacjach, choć najważniejsze są zmiany w myśleniu bohaterów, w świadomości przemian oraz zrozumienie naturalnego podążania ku uzdrowieniu. Piotr Gadomski w roli Kosmy intryguje swą osobowością, Maciej Walter jako Damian czasem irytuje, ale potrafi bronić swej scenicznej postaci. Obaj sprawdzają się znakomicie. Barbara Liberek, czyli sympatyczna Kiki, drąży głębiny duszy, Aleksandra Tokarczyk wzrusza, ale i wyjaśnia umiejętnie to, co zawiłe (niezapomniane drzewko genealogiczne), Piotr Kulesza, ze swym specyficznym poczuciem humoru przyciąga uwagę. Bohaterowie bronią swych racji skutecznie i wiarygodnie. Powiew fantasy może drażnić, jednak warto przymknąć oko, zagłębić się w międzypokoleniowe dziedzictwo, uwierzyć w nie, choć na chwilę. Każdy z aktorów oprócz wyróżnionej, głównej postaci wciela się też w inne, we własnych przodków (na ekranie i nie tylko). Wszyscy radzą sobie z tą wielozadaniowością bardzo dobrze – z uczuciem oraz wielką mocą i emocjami kreślą sylwetki kobiet i mężczyzn z przeszłości.
Scenografia autorstwa Barbary Ferlak nie jest rozbudowana, za to wyrazista i dokładna, a swą plastycznością silnie działa na zmysły. Dobrze organizuje przestrzeń, podkreśla czas i miejsce akcji, łączy tradycyjność i nowoczesność. Twórca video Alex Dulak dorzuca swój zdecydowany i konieczny kamyczek, spina i dopełnia całość. Muzyka przebija się przez ten gąszcz uczuć i łagodzi atmosferę (Michał Lazar). Podobnie jak światła Zofii Krystman.
Spektakl z pewnością nie do wszystkich przemawia, niektórzy widzowie mogli spodziewać się czegoś zgoła innego, sceptycznie patrzeć na trochę naiwne tezy reżysera. Ale ja czuję rytm i styl tego przedstawienia, dostrzegam odpowiedni nastrój w dopracowanym kolażu scen, z przyjemnością śledzę dojrzewanie Kiki, Kosmy, Iny, Damiana i Janka do dorosłości, w której ich wewnętrzne dziecko czuje się dobrze. Teatr Ochoty nie zawodzi i tym razem.