„Threesome/Trzy” Klaudii Hartung-Wójciak w chor. Wojciecha Grudzińskiego w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Ten spektakl jest hołdem złożonym trzem wielkim polskim tancerzom, żyjącym w czasach skrywających, wulgaryzujących (oraz niekiedy penalizujących) ich „pedalstwo”. O ich sukcesach się trąbiło, chwaliło się nimi, a o orientacji – niechętnie przebąkiwało, zwykle w przykrych słowach. Przywołuje się więc cienie Stanisława Szymańskiego, Wojciecha Wiesiołłowskiego i Gerarda Wilka, a może nawet na czas tego krótkiego, bardzo intensywnego spektaklu w ciało Wojciecha Grudzińskiego wchodzą ich dybuki, żeby raz jeszcze pojawić się na scenie i raz jeszcze zatańczyć…
Jest Threesome także pewnym credo artysty, który - podobnie jak jego bohaterowie - przekracza pewne granice (na przykład – wstydu), artysty spoglądającego z czułością wstecz i z pewną nadzieją w przyszłość, taką nadzieją na zaistnienie z „niezmarginalizowanym życiorysem” (cyt. za opisem), czego doświadczyli trzej wspominani przez Wojciecha Grudzińskiego tancerze, z których dwóch opuściło kraj na zawsze, stając się gwiazdami światowego formatu, i - odzyskując pełnię władzy nad własnym życiem.
Muzykę do Threesome napisał Wojciech Blechacz, jest w niej coś narkotycznie uzależniającego, a brzmiący w tle bardzo mocnych brzmień oberek jest słodkim żartem, choć owo międzygatunkowe połączenie wydało mi się bardzo poruszające. Podobnie jak cały ten spektakl – porywający, fantastycznie wymyślony i wykonany, nieco bezczelny, pełen jednak wrażliwości i - empatii.