EN

21.10.2022, 09:34 Wersja do druku

This is a Man’s World

„West Side Story” Leonarda Bernsteina w reż. Jakub Szydłowskiego w Operze i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku. Pisze Małgorzata Jęczmyk-Głodkowska na swoim blogu zpierwszegorzedu.pl.

fot. Michał Heller / fotoblog.oifp.eu

Wiele słynnych, klasycznych musicali serwuje widzom eskapizm w czystej postaci, ani przez chwilę się z tym nie kryjąc. Chodzi o to, by odbiorca na kilka godzin oderwał się od rzeczywistości i zanurzył w nierealną krainę wypełnioną piękną muzyką oraz widowiskowymi scenami tanecznymi. „West Side Story” ma wszelkie warunki, by w taką definicję się wpisywać – zarówno muzyka, jak i choreografia stały się legendarne, a młodzi, zdolni wykonawcy w obsadzie oraz kolorowe stroje dopełniają reszty.

Kiedy jednak choreograf Jerome Robbins wpadł na pomysł wystawienia na Broadwayu nowej wersji „Romea i Julii” i zwrócił się z nim do kompozytora Leonarda Bernsteina, przyświecał mu inny cel. Chciał szekspirowskiemu dramatowi nadać współczesne rysy. Trzeba było kilku kolejnych lat, by Bernstein wrócił do projektu, zainspirowany czytanymi w prasie artykułami o działalności ulicznych gangów. Do pracy nad „West Side Story”, oprócz pomysłodawcy, zaprosił młodego Stephena Sondheima, wtedy jeszcze „bez nazwiska”, który napisał teksty utworów. W ten sposób powstało dzieło określane dziś mianem wyprzedzającego swoją epokę.

W latach 50. przeniesienie akcji do Nowego Jorku, w czasy współczesne twórcom, nie było zabiegiem pustym i pozbawionym znaczenia. Zamiast zwaśnionych werońskich rodów ustawiono naprzeciw siebie amerykańskich chłopaków i młodych emigrantów z Portoryko. A motyw grupy etnicznej szukającej swojego miejsca w nowym kraju, tego, jak sobie radzi i jak jest przyjmowana, miał swoje odzwierciedlenie w rzeczywistych zdarzeniach. Nie da się jednak nie zauważyć, że w ciągu kilkudziesięciu minionych lat perspektywa mocno się zmieniła. Nowy Jork stał się wielonarodowościowym tyglem, a kwestia tożsamości dotyka spraw o wiele bardziej skomplikowanych niż tylko etniczne. Współcześni realizatorzy „West Side Story” mają więc do rozwiązania niełatwą kwestię – skupić się na historii miłosnej, której ponadczasowość gwarantuje sam William Szekspir, oraz na wizualnej efektowności musicalu, czy może jednak starać się drążyć głębiej? Zdrapać nieco złoceń, by widzowie mogli tę opowieść odczytać dla siebie na nowo?

fot. Michał Heller / mat. teatru

Przed takimi dylematami stanął zapewne Jakub Szydłowski, reżyser najnowszej polskiej inscenizacji musicalu, która miała premierę 23 września na deskach Opery i Filharmonii Podlaskiej.

Rakiety (The Jets) i Rekiny (The Sharks) spotykają się na jednej z ulic zachodniego Manhattanu. Kłótnia między nimi szybko przeradza się w bójkę. Nie pierwszą zresztą – od jakiegoś czasu trwa walka o dominację w dzielnicy pomiędzy młodzieżowymi gangami. Zanim pojawi się policja, widzowie zobaczą niezwykły popis zespołowego talentu – scenę będącą połączeniem śpiewu, tańca i walki. Wkrótce akcja przeniesie się na szkolną potańcówkę, podczas której spotkają się Maria i Tony. Bo przecież osią opowieści są losy dwojga zakochanych z przeciwnych stron barykady: jej – siostry przywódcy Rekinów, i jego – niegdyś należącego do Rakiet.

Na pierwszy rzut oka białostocka realizacja jest przede wszystkim spektakularnym widowiskiem. Jej autorzy mogli sobie pozwolić na rozmach – Duża Scena OiFP daje znaczne możliwości. Grająca z pasją orkiestra pod batutą Vladimira Kiradjieva nadaje fragmentom instrumentalnym (np. „Prolog”, „Mambo”) bogate, pełne brzmienie, oraz uwodzi liryzmem, towarzysząc wykonawcom w solowych utworach (np. „Maria”, „W tę noc”). Kilkudziesięciu tancerzy sprawia, że zbiorówki, których w „West Side Story” niemało, porywają żywiołowością. Niezwykła jest też niemal filmowa scenografia (szczególnie w połączeniu ze światłem) – monumentalna, wielopłaszczyznowa, wykorzystująca obrotową platformę i sceniczną głębię. Za jedno i drugie odpowiedzialny jest Grzegorz Policiński, kolejny raz udowadniający mistrzostwo w swoim fachu. Kamienice ze schodami pożarowymi są jakby żywcem przeniesione z planu „Ulic nędzy” i „Taksówkarza”. A leżące fragmenty Statui Wolności czy psujący się neon nabierają wymiaru symbolicznego – przywołują na myśl roztrzaskany amerykański sen.

Utalentowani aktorzy w głównych rolach – Agnieszka Tylutki (Maria) i Marcin Franc (Tony) – mają w sobie tyle wdzięku i młodości, nadziei i wiary w lepszą przyszłość, że nie można im nie uwierzyć. Na karb mojego wieku oraz podejścia do będącego pierwowzorem dramatu Szekspira składam, że nie do końca daję się poruszyć ich losom. Wyraziści są Maciej Nerkowski oraz Dawid Malec jako przywódcy gangów – Riff i Bernardo. Spośród Rakiet warto wyróżnić Marcina Wortmanna i Rafała Supińskiego, przyciągających uwagę w rolach A-Raba i Snowboya.

Historia miłości i eskalującej nienawiści między grupami wyrostków to lejtmotyw musicalu, ale wraz z rozwojem akcji pojawiają się w sceny, w których reżyser nieco inaczej kładzie akcenty lub dodaje pewne elementy. To powoduje, że „West Side Story” staje się także spektaklem o męskiej dominacji i przemocy.

Kobiety w kulturze machismo (i nie tylko w tej) są „nosicielkami” męskiego honoru, jego strażniczkami. Broni się „swoich” dziewczyn, ale nie traktuje ich jako mogących o sobie stanowić indywidualności. Są uzależnione od mężczyzn, chronione jako własność lub trofeum – pod warunkiem, że nie wychodzą poza przeznaczone im role. Szerokie spódnice i sukienki w neonowych kolorach, wysokie obcasy, mocne makijaże – podkreślają atrakcyjność dziewczyn, bo przecież poprzez nią są postrzegane. Mają być piękne, seksowne… oraz posłuszne.

Taka jest Maria. Jej brat decyduje, czyją żoną ma zostać, a ona się nie buntuje, póki nie poznaje kogoś innego. Ale nawet wtedy, jak kilkaset lat wcześniej jej poprzedniczka, Julia – ukrywa prawdziwe uczucia, bo jej wybór zhańbiłby brata.

Anita z kolei potrafi zdobyć to, na czym jej zależy, poruszając się w ramach wyznaczonej jej przez mężczyzn roli. Stwierdzenie, że Małgorzata Chruściel jest urodzoną Anitą, to truizm, jednak trudno od niego uciec. Silna, uparta, pod powierzchownością seksownej i przebojowej dziewczyny skrywa wrażliwość i umiejętność dostrzeżenia problemów innych. Nie jest zaślepiona nienawiścią i chce wierzyć, że inni też niosą w sobie okruchy dobra. Ale może dlatego również staje się ofiarą.

Równie mocno poruszają losy Anybodys (Bojki), w którą znakomicie wciela się Aleksandra Gotowicka. Drobna, zadziorna i ostra, w męskich strojach, które wydają się na nią za duże, nie godzi się na odgrywanie przypisanej jej roli laluni chłopaka z gangu. Sama chce być jego członkinią. Za swoje marzenia płaci ogromną cenę. To jej song („Jest gdzieś”) jest najbardziej przejmującym utworem spektaklu, a symboliczna scena po nim – jedną z najbardziej zapadających w pamięć.

Bo to męski świat. A dziewczynom, które chcą żyć (czy też kochać) po swojemu, na własnych zasadach, przełamując stereotypy – w brutalny sposób pokazuje się, gdzie ich miejsce. Małgorzata Chruściel i Aleksandra Gotowicka tworzą najmocniejsze kreacje w spektaklu Szydłowskiego, a dramat kobiet rozpisany na ich bohaterki staje się jego bodaj najciekawszym wątkiem.

Ameryka, wymarzona kraina mlekiem i miodem płynąca, okazuje się daleka od ideału. Zawodzi nie tylko kobiety. Młodzi ludzie z robotniczej dzielnicy nie mają wielu perspektyw. Prawo jest dla uprzywilejowanych, policja, uwikłana w różne interesy, okazuje się nieobecna tam, gdzie jej potrzeba.

„West Side Story” w Operze i Filharmonii Podlaskiej na pewno okaże się interesujący dla tych, którzy w teatrze szukają efektowności i rozmachu. Historia tragicznego, mierzącego się z kolejnymi przeszkodami uczucia przemówi do niejednego. Ale to też musical dla tych, którzy mają ochotę zeskrobać nieco zewnętrznej pozłoty i sprawdzić, czy jest on w stanie powiedzieć coś nowego współczesnemu widzowi. Jeśli o mnie chodzi – nie mam co do tego wątpliwości.

Źródło:


Link do źródła

Autor:

Małgorzata Jęczmyk-Głodkowska

Data publikacji oryginału:

16.10.2022