„Alicji Kraina Czarów” na motywach powieści Lewisa Carrolla w reż. Sławomira Narlocha w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Marzena Kuraś w portalu Teatrologia.info.
Powieści angielskiego matematyka, pisarza, poety, fotografa – profesora Uniwersytetu Oksfordzkiego Charlesa Dodgsona piszącego pod pseudonimem Lewis Carroll – Alicja w Krainie Czarów (1865) i jej kolejna część Po drugiej stronie lustra (1871) są fenomenem literatury światowej, który już kolejne stulecie zachwyca i rozbudza wyobraźnię dzieci, młodzieży i dorosłych. Na ich podstawie powstało ponad trzydzieści filmów, sztuki teatralne, opery, musicale, pantomimy i balety. W 1980 roku zrealizowany został brytyjsko-polsko-belgijsko-amerykański musical telewizyjny Alicja w reżyserii Jerzego Gruzy i Jacka Bromskiego. Na rodzimych scenach spektakle przygotowywane na podstawie obu powieści wystawiano z dość dużą częstotliwością. Oglądać je można było w niemal wszystkich znaczących teatrach. Po raz ostatni bodajże w 2020 w toruńskim Teatrze im. Horzycy.
Inscenizacja Alicji Kraina Czarów przygotowana w Teatrze Narodowym przez Sławomira Narlocha, twórcę i dyrektora Teatru Pijana Sypialnia, jest spektaklem muzycznym. Nie ma co się dziwić, gdyż w tej formie reżyser – co widać na scenie – czuje się pewnie i swobodnie. Piosenki przez niego napisane, do których muzykę skomponował Jakub Gawlik, współpracujący z Narlochem już wcześniej, w świetnym aktorskim wykonaniu idealnie rezonują z tekstem Carrolla. Opowiadane przez twórców historie są wspomnieniami syna Alicji (Cezary Kosiński), który ma swego chłopięcego odpowiednika (Michał Pietruczuk). Cofamy się w czasie, by ujrzeć na scenie, czytającą swemu synkowi książkę Carrolla, Alicję-Mamę (Ewa Konstancja Bułhak), która wkrótce stanie się bohaterką przywoływanych opowieści.
Adaptacja skupia się na kilku wątkach, powracających w różnych sekwencjach. Widzimy na scenie Szalonego Kapelusznika (Paweł Paprocki) snującego rozważania na temat czasu, jego upływu, zatrzymywania się czy cofania, a wszystko w scenerii dziesiątków najrozmaitszych zegarów, pełniących także role półek na filiżanki i imbryczki do herbaty. Nie mogło zabraknąć okrutnej Królowej Kier (Anna Lobedan), Króla Kier (Hubert Paszkiewicz) i talii kart (tylko blotki), grających w krykieta Flamingami i Jeżem (świetny Kamil Mrożek). Kiedy nagle podczas uroczystości Świąt Bożego Narodzenia zjawia się Humpty Dumpty, snute są intrygujące rozważania objaśniające wierszyk, wyrecytowany przez synka Alicji.
Świetne sceny z Niby Żółwiem (Oskar Hamerski) i Gryfonem (Bartłomiej Bobrowski), z którymi Alicja prowadzi pełne humoru rozmowy na temat szkolnych lekcji, odbywają się w bajecznej podwodnej krainie, rozświetlanej przez zwisające, mieniące się różnokolorowymi światłami meduzy. Rewelacyjnie wypada pokaz tańca – kadryla z homarami – prezentowany przez Niby Żółwia (Hamerski z żółwim pancerzem na plecach i w klapiących podczas tańca płetwach).
Wybornie wypada spotkanie i krótka pogawędka Alicji ze spuszczanym z góry, fruwającym nad nią komarem (Robert Czerwiński), z owadzim tułowiem i skrzydłami. Gdy Alicja dotrze do lasu, w którym nic nie ma nazwy, spotka Jelonka (Kacper Matula), by snuć z nim rozważania na temat istotności nazywania rzeczy, lecz także ludzi czy zwierząt.
Zjawia się jeszcze Rycerz (Henryk Simon) – z pudełkiem-hełmem na głowie – na swym rumaku-rowerze z przyczepką z barwnymi wiatraczkami, kwiatami, które wręcza Alicji, wywołując w niej uczucie doprowadzające do namiętnego pocałunku.
Ostatnim epizodem jest spotkanie z Panem Gąsienicą (Jakub Gawlik), którego gra na akordeonie niemal zaczarowuje Alicję i oboje znikają, zapadając się pod ziemię.
Kreacja Ewy Bułhak to świetny warsztat i kunszt aktorski. Jej Alicja jest zarówno małą rezolutną dziewczynką, jak i dojrzałą kobietą, czułą i empatyczną mamą. Płynnie porusza się i w wyimaginowanym świecie marzeń, i codziennym życiu. Wyśmienicie wypada także gra Anny Lobedan – Królowej Kier. Jest groźną, a jednoczenie zabawną krwawą Królową, która wszystkich każe ścinać, ale także – podczas prywatnego, intymnego spotkania z Alicją – w luźnym domowym stroju (znakomita scena rozmowy dwóch kobiet po przejściach i duet w wykonaniu aktorek) zwykłą, odczuwającą lęk kobietą.
Cały występujący zespół aktorski, jak i towarzyszący mu zespół muzyków, zasługują na uznanie i brawa. Sprawnie poprowadzeni przez reżysera, stwarzają fascynujący świat pełen abstrakcyjnych niespodzianek i humoru, pobudzający do zastanowienia się nad tym, co nas otacza.
Przedstawienie Narlocha, utrzymane w poetyce onirycznej, jest próbą ukazania względności pojęcia czasu i przestrzeni, które postrzegamy i przeżywamy indywidualnie. Absurdalne wydarzenia, logika marzeń sennych, zabawy lingwistyczne, elementy matematycznych reguł – wszystko, co charakterystyczne dla pisarstwa Carrolla, jest w widowisku prezentowanym na deskach Teatru Narodowego obecne . Bohater spektaklu, syn Alicji, cofa się w czasie do lat dziecięcych, przywołując w pamięci wydarzenia minione, już nieistniejące, które potrafi ożywić siłą wspomnień, emocji i po raz kolejny przeżyć je razem z widzami. To jego wyobraźnia wyczarowuje Mamę-Alicję i siebie – małego chłopca, podążających śladami historii opowiadanych przez Carrolla. Mama staje się małą dziewczynką z powieści Alicja w Krainie Czarów, ale wyczarowuje własny niepowtarzalny świat, w którym cały czas stara się odnaleźć i określić samą siebie – jak w piosence, gdzie padają słowa „ile we mnie mnie, nie doliczę się”.
Warstwa muzyczna spektaklu, współbrzmiąca z jego przekazem i dopełniająca go, mogłaby właściwie stanowić samodzielną całość. Piękne, utrzymane w Carrollowskiej poetyce teksty Narlocha, interpretowane przez aktorów z akompaniamentem Orkiestry Szalonych Kapeluszników, są właściwie samodzielnymi utworami, po których zresztą publiczność – niczym na koncercie muzycznym – biła brawo. Piosenki śpiewane były solo (znakomite wykonawstwo Bułhak), w duetach (poruszająca interpretacja Bułhak i Lobedan) oraz przez chór. Choreografia Anny Hop sprawnie organizowała ruch i taniec, zwłaszcza w scenach zbiorowych. Scenografia i kostiumy Martyny Kander były bardzo zróżnicowane – od prostego, współczesnego stroju Alicji, jej Synka i dorosłego Syna, poprzez okazałe kostiumy Królowej i Króla Kier utrzymane w monarszych purpurach, po bajecznie ubrane postaci ze świata Alicjowych przygód. Podobnie scenografia – prosta, ograniczona do dwóch wielkich krzeseł, gdy Alicja się zmniejszyła, czy kilku graniastosłupów będących lasem, po podwodny świat Niby Żółwia i pełną drobiazgów przestrzeń zdominowaną przez zegary, które nie tyle pokazują czas, ile go zatrzymują. Gdy Alicja-Mama znika, na scenie zjawia się na zakończenie mała, niczym wyjęta z kart powieści Carrolla, dziewczynka (Janina Kozłowska), by z Synkiem i urzeczywistnionymi postaciami z wyobraźni zjeść smaczną zupę.
Przedstawienie – wydaje mi się – można by nieco skrócić, gdyż momentami spowolnione tempo daje poczucie znużenia, chyba że chodzi o względność czasu, który potrafi momentami ciągnąć się w nieskończoność.
Warto zwrócić uwagę, że twórcy spektaklu Alicji Kraina Czarów uruchomili na oczach widzów, co nie zdarza się często, niemal całą pneumatyczną machinę narodowej sceny. Podesty ze scenografią i aktorami odjeżdżały w kulisy, scena podnosiła się do góry i opadała, a w końcu Alicja wraz z Panem Gąsienicą zapadli się pod ziemię. Pokazane czary teatru może sprawią, iż wiara reżysera, „że teatr jest w stanie wygrać z Netflixem”, przetrwa próbę czasu.
Zastanawia tylko, dlaczego muzyczny spektakl na podstawie powieści Carrolla zdecydowano się zrealizować w Teatrze Narodowym. Duży rozmach, z którym to familijne, można powiedzieć, przedstawienie-widowisko zostało przygotowane w Sali Bogusławskiego, mógłby mu wróżyć spore powodzenie, ale Narodowy nieczęsto wystawia zrealizowane spektakle. W marcu Alicji Kraina Czarów pokazana zostanie pięć razy. Czy w kolejnych miesiącach powróci do repertuaru? Zobaczymy.