„Będzie trzeba, to pójdę na wojnę” wg scen. Magdy Szpecht i Szymona Adamczaka w reż. Magdy Szpecht z Teatru Dramatycznego w Warszawie na 45. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Malwina Kiepiel w portalu Teatr dla Wszystkich.
„Nie ma miejsca na emocje” – mówi bohaterka spektaklu „Będzie trzeba, to pójdę na wojnę”. Nie dlatego, że je utraciła, ale dlatego, że wojna upomina się o wszystko inne: czas, język i ciało.
W tym oszczędnym w formie monodramie Magdy Szpecht – zagranym przejmująco przez Agatę Różycką – teatr staje się urządzeniem nadawczo-odbiorczym. Przesyła wiadomości z frontu, które należy odsłuchać z całą powagą, jakiej wymaga korespondencja z miejsca zagrożenia.
Performans, będący sceniczną interpretacją korespondencji ukraińskiej żołnierki – prowadzonej przez blisko dwa lata: od obozu przygotowawczego, przez uroczystą przysięgę aż po znój frontowej codzienności – ukazuje wojnę z kobiecej perspektywy. Perspektywy, która nie boi się mówić o ciele brudnym, przemęczonym, wystawionym na przemoc i upokorzenia. I o tym, co jeszcze bardziej bolesne – o ironii, seksizmie i paternalizmie, z jakimi kobiety żołnierki spotykają się w warunkach śmiertelnego zagrożenia.
Spektakl – choć zagrany jako monodram – w rzeczywistości układa się w wielogłosową strukturę: głos Lastivki miesza się z rejestrowanym brzmieniem innych postaci, rozkazami, relacjami z czatów i komunikatorów. Mamy tu do czynienia z formą bliską Bachtinowskiej polifoniczności – żadna z wypowiedzi nie jest nadrzędna, każda zachowuje własny ton, intencję i napięcie.
Szczególnie mocno wybrzmiewają fragmenty, w których Lastivka opowiada o seksistowskich komentarzach dowódców, śmiechu z kobiet na przysiędze, konieczności „podziękowania chłopakom za silne ramiona”. Te ironiczne detale mówią więcej o strukturze wojska niż niejeden raport. I przypominają, że walka toczy się nie tylko z wrogiem zewnętrznym, ale również z wdrukowanymi wzorcami władzy i płci.
Wojna – od zarania dziejów – pozostaje projektem mężczyzn. Z męskiej wyobraźni, potrzeby kontroli i dominacji rodzą się granice, zbrojenia i hierarchie. Kobiety przez wieki były z tej opowieści wykluczane lub dopisywane do niej w roli pielęgniarek, matek, wdów. A jednak historia pokazuje coś więcej: gdy zachodzi potrzeba, stają się wojowniczkami. Nie z wyboru, lecz z konieczności – z instynktu przetrwania, troski, odwagi.
Joanna d’Arc – legendarna dziewczyna-żołnierz – była nie tylko mistyczką, ale formalnie uzbrojoną członkinią armii francuskiej. Współczesnym językiem: dowódczynią. Podobnie jak bohaterki reportaży Swietłany Aleksijewicz z książki „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” – kobiety walczyły, ginęły i milczały, bo nikt nie prosił ich o świadectwo. Dziś – dzięki takim realizacjom – to świadectwo wraca na scenę.
Agata Różycka, jedyna aktorka na scenie, nie gra postaci w tradycyjnym sensie – przejmuje rolę performerki. Lustruje swoje działania dźwiękowo, operując zarówno głosem, jak i rozbudowanym instrumentarium: werblami, elektronicznymi bębnami, pianinem. Do tego dochodzą światła, lasery, a nawet niewielki dron.
Przedstawienie kończy się tak, jak kończy się wiele rozmów w czasie wojny – zdaniem wypowiedzianym w zawieszeniu. „Żyję, nie martw się.” Czy to jeszcze komunikat, czy już tylko echo? Nie wiadomo. Ale wystarczy.