Studiowałem w warszawskiej PWST w czasach, kiedy jeszcze istniały autorytety i istnieli Mistrzowie (nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że mogłoby ich nie być!), były to lata siedemdziesiąte XX wieku. Rektorem był Tadeusz Łomnicki a naszymi wykładowcami – poza samym Łomnickim byli Józef Korzeniewski, Aleksander Bardini, Erwin Axer, Adam Hanuszkiewicz, Jan Kulczyński, Maciej Prus i wiele innych znakomitości.
Ci wspaniali profesorowie mieli to do siebie, że nie tylko byli do naszej dyspozycji podczas zajęć (które odbywały się czasem także w teatrach, którymi kierowali np. w Teatrze Współczesnym – u dyr. Erwina Axera), w ich teatrach praktykowaliśmy także jako asystenci reżysera, ale służyli nam zawsze rozmową, radą, zawsze można ich było poprosić o spotkanie.
Kiedy został ogłoszony konkurs na stanowisko dyrektora naczelnego i artystycznego w Zielonej Górze (równocześnie z konkursem w innym mieście), już nie byłem studentem, lecz początkującym reżyserem, ale więź ze szkołą teatralną wciąż istniała i profesor Aleksander Bardini rady nie odmówił. To on doradził mi, że „raczej Zielona Góra”, zdradził mi jednocześnie receptę na przygotowanie oferty repertuarowej dla takiego teatru – jedynej nie tylko w mieście, ale i w województwie placówki teatralnej. „Trochę do śmiechu, trochę do płaczu – a Fredro w środku!” – brzmiała ta recepta.
Teatr Lubuski prowadziłem z Janem Tomaszewiczem, aktorem – niegdyś moim studentem (w Studio Wokalno-Aktorskim przy Teatrze Muzycznym w Gdyni) i asystentem reżysera przy realizacji „Opery za trzy grosze” - przedstawienia dyplomowego jego rocznika. Ponieważ Jan Tomaszewicz był aktorem i moim przyjacielem, kiedy zaprosiłem go do współpracy w Zielonej Górze jako zastępcę dyrektora na stanowisku dyrektora menadżera, rozmawialiśmy i decydowaliśmy wspólnie także o sprawach repertuarowych. Mój przyjaciel całkowicie podpisywał się pod receptą repertuarową Profesora.
Różnorodności repertuarowej Teatrowi Lubuskiemu dodawała Scena Lalkowa. Działaliśmy z impetem młodych entuzjastów sztuki teatralnej – zaraz w pierwszym sezonie (1991/92) daliśmy 12 (dwanaście) premier! I było zgodnie z receptą prof. Bardiniego: od Hanki Bielickiej – przez Dostojewskiego, Szekspira, „Czerwonego kapturka” i „Kopciuszka” do „Roberto Zucco” Bernarda-Marie Koltesa. Nasz drugi sezon (1992/93) znowu przyniósł 12 (dwanaście!) premier. I znowu było jak radził prof. Bardini: „do śmiechu” była farsa „Mayday”, „w środku” był Fredro („Damy i huzary”) – obie pozycje w reżyserii Wojciecha Pokory”) - a płakać można było razem z Tatianą Kołodziejską w jej dwóch głównych rolach: Jenny w „Love story” i tytułowej Antygonie.
Profesor wcale nie namawiał do unikania w repertuarze pozycji ambitnych, czy takich, o których się mówi, że są robione dla „honoru domu” – dlatego mieliśmy w repertuarze także Brechta, Geneta, Dostojewskiego, Szekspira, Koltesa, Becketta oraz pozycje prapremierowe. Aleksander Bardini posiadający także doświadczenie – poza aktorskim i reżyserskim – dyrektorskie starał się przekazać początkującym entuzjastom teatru, że „te wszystkie piękne i ambitne spektakle trzeba jeszcze umieć sprzedać”, że trzeba także zadbać o promocję swojego teatru.
Takie próby podejmowaliśmy. Za przykład niech posłuży „Love story” w reżyserii Tomasza A. Dutkiewicza, otwierające sezon 1992/93 – wystawione w przestrzeni… baru warszawskiego hotelu Marriott. Ten sezon w Teatrze Lubuskim został nazwany amerykańskim – nie tylko ze względu na otwierające go „Love story” ale także - na prapremierowy spektakl „Andrea chodzi z dwoma” amerykańskiego dramaturga Davida Willingera i w reżyserii Amerykanina Richarda R. Reinecciusa.
Idąc tym „amerykańskim” tropem postanowiliśmy zadbać o amerykańsko-warszawską promocję naszego spektaklu. Ponieważ jego reżyser umieścił akcję w barze, zwróciliśmy się do amerykańskiego zarządu warszawskiego hotelu o użyczenie przestrzeni hotelowego baru, mieszczącego się w podziemiach „Marriotta”, na teatralną prezentację „Love story”. Pomysł spodobał się kierownictwu. Uzyskaliśmy zgodę na bezpłatne zorganizowanie dwóch spektakli w tym szczególnym miejscu. Miejsce było ekskluzywne, luksusowo wyposażone, pełne luster, boazerii ze szlachetnego drewna, niklowanych poręczy i złotych klamek, no i ten bajeczny bar, za którym na czas spektakli stawał nasz aktor Janusz Młyński, grający w przedstawieniu… barmana.
Kiedy podjechaliśmy pod hotel Marriott naszym wysłużonym (dla Teatru Lubuskiego tak zasłużonym!) „Batorym” i zaczęliśmy wyładunek sprzętu, wzbudziliśmy niemałą sensację - wiekowy sprzęt oświetleniowy naszego pana Franka Tomczaka, wielkie przyrdzewiałe nieco „kubły” (czyli reflektory) wiele mówiły o kondycji finansowej instytucji kultury w Polsce, my udawaliśmy, że kręcimy film z lat pięćdziesiątych…
8 listopada 1992 roku nasze „Love story” doskonale wpisało się w tę „wypasioną” przestrzeń. Mieliśmy wielu znakomitych gości, zaszczycił nas swą obecnością także sam prof. Aleksander Bardini, pochwalił artystów i ten sposób promocji teatru, został nawet na lampce szampana, którą po spektaklu dyrektor Tomaszewicz osobiście częstował gości.
Na pana profesora mogliśmy zawsze liczyć podczas licznych prezentacji spektakli Teatru Lubuskiego w Warszawie, zawsze służył radą, mądrą podpowiedzią.
P.S. Profesorska nauka nie poszła w las - dyrektorski duet już wkrótce mógł się pochwalić wspaniałą frekwencją na spektaklach (tak w siedzibie, jak i na wyjeździe), czterdziestoma, pięćdziesięcioma (a w listopadzie – kiedy ludzie najchętniej chodzili do teatru - nawet sześćdziesięcioma) przedstawieniami miesięcznie. Nasze wpływy z biletów przekraczały 30 procent w stosunku do dotacji!