EN

28.09.2021, 16:16 Wersja do druku

Teatr stanu wojennego

„Ława przysięgłych” Ivana Klimy w reż. Jakuba Krofty w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w Do Rzeczy.

fot. Bartek Warzecha / mat. teatru

Warszawski teatr Ateneum ma nowego dyrektora. Został nim Artur Tyszkiewicz, który zadeklarował chęć uprawiania na tej scenie „teatru aktora i autora” – a więc dokładnie takiej tradycji, na której Ateneum zbudowało swoją legendę.
Trzymam kciuki. Ta zasłużona scena, z zespołem pełnym wielkich nazwisk, nie ma zbyt dobrej passy. Częste zmiany dyrekcji, nadchodzący remont budynku przy ulicy Jaracza, konieczność przenosin do tymczasowej siedziby (Scena 200, tuż obok, na Wybrzeżu Kościuszkowskim) nie ułatwiają sprawy. Jednak najnowsza premiera, odziedziczona po poprzedniku (krótka dyrekcja Wojciecha Adamczyka), świadczy o tym, że łatwo nie będzie. Na razie w Ateneum mamy, owszem, teatr aktora, ale z dodatkiem teatru stanu wojennego. Tak właśnie nazywam, na własny użytek, serię sztuk produkcyjnych z ostatnich lat, charakteryzujących się politycznym wzmożeniem. Teatry tzw. postępowe wolą bardziej styl ośmiu gwiazdek, natomiast te tzw. konserwatywne, jak Ateneum, raczej klimaty marszów KOD. Efekt, niezależnie od odmienności stylistycznych, jednakowy. Obsesja na punkcie znienawidzonego reżimu i przywiązanie do poprawiającego samopoczucie artystów oraz widowni rytualnego manifestowania wspólnoty przekonań to dla teatru mikstura zabójcza. Teatr tamtego stanu wojennego był teatrem zepsutym przez politykę. Dziś powraca, a właściwie na dobre powrócił, ze swoim zabawnym i karykaturalnym urokiem, na który składają się manifestowanie słusznych poglądów, pseudoanaliza socjologiczna oraz wisząca nad sceną jedna wielka, nazbyt oczywista Aluzja.

Oto „Ława przysięgłych", zapomniany dramat z lat 60. czeskiego autora Ivana Klimy. Wziął go na warsztat grasujący w Ateneum dream team - Tadeusz Nyczek (tu jako „dramaturg") i Janusz Anderman (tłumaczenie). Zawezwany czeski reżyser Jakub Krofta starał się nie przeszkadzać ani aktorom, ani realizatorom w osiągnięciu z góry założonej - jak myślę - satysfakcji. Nie przeszkadzał im też tekst dramatu, w oryginale - jak się wydaje - traktującego o morderstwie sądowym w bliżej nieokreślonym totalitarnym państwie. To satyra, a właściwie groteska polityczna, z elementami komediowymi i efektem absurdu.

Tytułowa ława przysięgłych, złożona ze zwykłych obywateli, podlega naciskom, aby skazać na śmierć prawdopodobnie niewinnego człowieka. W trakcie procesu okazuje się, że delikwenta, na wszelki wypadek, i tak już uśmiercono. Ale i na martwego trzeba wydać wyrok... Na nic więc zdają się straceńcze, buntownicze gesty wykonywane przez dwójkę zbuntowanych, niepokornych obywateli. 0 czym jest ten źródłowy tekst? Nietrudno zgadnąć, pamiętając o kontekście komunistycznej Czechosłowacji, choć sama, dość prosta sytuacja opresji to zaledwie jeden poziom znaczeń dramatu Klimy, a znacznie ciekawsze są tu wątki społecznego konformizmu, problem kary śmierci oraz niepokojący, przewrotny finał (o tem - potem, dla uniknięcia spojlerów proszę nie czytać zakończenia recenzji).

Ale o czym jest spektakl w Ateneum? Również nietrudno się domyślić - to sztuka o Julii Przyłębskiej (wypisz wymaluj Przewodnicząca -Maria Ciunelis), Trybunale Konstytucyjnym, złym PiS-ie, co staje się oczywiste już po pięciu minutach spektaklu i do końca się nie zmieni. Jest to wręcz modelowy przykład teatru stanu wojennego, przykład na to, jak bardzo można w teatrze nie przeczytać nieoczywistego dramatu.
Bo wszystko jest przecież jasne jak przy wigilijnym stole w polskiej, podzielonej politycznie rodzinie. Prosty chłop, fryzjer (Bartłomiej Nowosielski), prosta babka, sklepikarka (Katarzyna Łochowska) - wyborcy PiS. Lobbysta, taki człowiek znikąd, enigma, prawdopodobnie ubek (Grzegorz Damięcki) - polityk PiS. Skład sędziowski (Ciunelis, Przemysław Bluszcz, Tomasz Kozłowicz) - wiadomo. Intelektualista Powrócony (Janusz Łagodziński), Bizneswoman (Magdalena Schejbal) - szlachetna opozycja.

Klaskałem aktorom, bo jakoś wyszli z tego obronną ręką. Klaskałem przede wszystkim Katarzynie Łochowskiej, bo ona jedyna dostała tutaj szansę na nieoczywistość - wychodząc od farsy, doszła do malutkiego, bolesnego tragizmu. I tak ocaliła swoją postać, dała tej swojej kobiecinie rys prawdziwości, pokazała nasz ludzki, wewnętrzny spór, nie polityczny przecież, lecz egzystencjalny. Ale ten niespodziewany twist nie jest w stanie obronić całości. Wystarczy, by dziwacznie przerysowany, właściwie nawet autentycznie śmieszny (rola z pomysłem „na Obajtka"?) Damięcki wywrzasnął z pasją: „Nie po to walczyłem o prawo i sprawiedliwość, żeby jakieś dzieciaki biegały po ulicach i krzyczały, że mają za mało wolności!" - i już oklaski, śmiechy, łatwy, zbyt łatwy teatrzyk polityczny. A co z zakończeniem?

Jedyny, który się postawił, Powrócony, słyszy od Przewodniczącej, że jego bunt był częścią planu, miał przykryć większą machloję. To puenta niespodziewana i gorzka, może nawet anarchistyczna i antysystemowa.

Na premierze były owacje i znakomity nastrój.

Tytuł oryginalny

Teatr stanu wojennego

Źródło:

„Do Rzeczy” nr 39/27.09