„Vanitas” Valérie Fayolle w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Paulina Sygnatowicz w Teatrze dla Wszystkich.
Wciągająca intryga i świetna Marta Lipińska to główne powody, dla których warto wybrać się do warszawskiego Teatru Współczesnego na „Vanitas”. Choć spektakl w reżyserii Macieja Englerta ma swoje słabe punkty, nie będzie to wieczór stracony.
Zastanawiać może dlaczego Maciej Englert na swój ostatni spektakl jako dyrektor sceny przy Mokotowskiej 13 wybrał sztukę Valérie Fayolle. To dramaturgiczny debiut francuskiej dziennikarki i pisarki, który dwa lata temu miał swoją premierę w jednym z paryskich teatrów. W warstwie fabularnej jest tutaj wszystko, czego możemy spodziewać się po dobrej rozrywce: wciągająca (choć przewidywalna) fabuła, czarny humor, skontrastowane postaci, wątek miłosny i polityczna intryga. Pomysł całkiem dobry, wykonanie nieco słabsze.
Rodzinne tajemnice w domu na francuskiej prowincji
Oto w podparyskim domu byłego deputowanego do francuskiego parlamentu spotyka się skłócona ze sobą trójka jego dzieci. Stawiają się na życzenie umierającego ojca, który oczekuje, że się pogodzą. Od tego, czy im się to uda zależy, który z dwóch testamentów nabierze mocy prawnej. Ich treść nie jest dla nikogo tajemnicą. Ale to o czym w nich mowa już tak. Głucha na jedno ucho nauczycielka Caroline, finansista Jean-Baptiste i niespełniony muzyk Bruno próbują rozszyfrować rodzinne tajemnice. Ich matka, Jeanine chętnie je przed nimi odkrywa. Problemem, nie jedynym zresztą, jest jednak fakt, że jej pamięć szwankuje. Czy zatem można wierzyć we wszystko, co mówi?
Fayolle brakuje językowej sprawności – dialogi momentami szeleszczą papierem, bywa, że ocierają się o grafomaństwo. W warstwie dramaturgicznej także widać luki. „Vanitas” nie jest samograjem, ale Maciej Englert ma doświadczenie i wyczucie, które pozwalają mu złożyć z tego tekstu zgrabny spektakl. Pomaga mu w tym pomysłowa scenografia Marcina Stajewskiego. Dzieli on przestrzeń sceny na trzy odrębne pomieszczenia – schowaną za matowymi drzwiami sypialnię ojca (świetny reżyserski pomysł – sprawcę całego zamieszania słyszymy, ale nie widzimy), salon ze ścianą, na której wisi poroże z urwanym rogiem (okaże się, że odegra ono niebagatelną rolę w rodzinnych wydarzeniach) i strych, którego ważnym punktem jest schowek mieszczący w sobie kolejne rodzinne tajemnice.
Królowa jest tylko jedna
Ciężar spektaklu spoczywa jednak na aktorach. A Ci radzą sobie różnie. Znakomicie wypada Marta Lipińska w roli Jeanine – doświadczonej życiem, ale wciąż młodej duchem matki trójki dorosłych dzieci, która wzięła na siebie ciężar prowadzenia domu podczas, gdy jej mąż robił polityczną karierę. Jest w niej dużo sympatii i czułości do swojej bohaterki. Umiejętnie łączy w tej postaci problemy osób w podeszłym wieku (zakłopotanie wynikające z zaników pamięci, niezdarność w poruszaniu się, tęsknotę za uniesieniami lat młodości) z młodzieńczym wdziękiem i zadziornością. Choć rolę buduje bardzo subtelnie, nie ma wątpliwości, że to ona jest królową sceny przy Mokotowskiej 13. A króluje na niej nieprzerwanie od ponad 60 lat (zadebiutowała we Współczesnym w 1963 roku). Być może to właśnie z myślą o tej roli i tej aktorce Englert sięgnął po francuski dramat.
Pozostali aktorzy radzą sobie raz lepiej raz gorzej. Monika Pikuła w roli najmłodszej z rodzeństwa Caroline z komediowym wyczuciem buduje postać prowincjonalnej nauczycielki zajmującej się na co dzień schorowaną matką (świetna jest w scenie wykładu na temat znaczenia motywu „vanitas” w malarstwie). Szymon Mysłakowski jako najstarszy syn, Jean-Baptiste, umiejętnie tworzy postać skoncentrowanego na karierze, ale mającego swoje za uszami mężczyzny, którego małżeństwo widnieje już tylko na papierze. Barbara Wypych jako jego żona Barbara skupia się przede wszystkim na powierzchowności swojej postaci. Świetnie pokazuje pedantyczne nawyki swojej bohaterki (nie tylko w tych momentach, kiedy biega po scenie ze ścierką i środkiem do kurzu, ale także w takich drobnych gestach, jak ciągłe poprawianie zagnieceń na koszuli). Brakuje jej jednak emocjonalnego pogłębienia postaci, wydobycia niuansów relacji z Bruno (Mateusz Król) i zaznaczenia towarzyszącego jej napięcia. Podobnie zresztą, grubym jeszcze szkicem narysowana jest postać młodszego syna – artysty. Potencjał tych ról, tak samo jak relacji między rodzeństwem wciąż jest jeszcze do wydobycia. Mimo tych mankamentów „Vanitas” doskonale wpisuje się w linię repertuarową, jaką przez 43 lata tworzył w Teatrze Współczesnym Maciej Englert. Był to teatr mieszczański w dobrym tego słowa znaczeniu. Obok ambitnego repertuaru (Mrożek, Szekspir, Czechow) proponował lżejsze sztuki współczesnych autorów. Łączyło je jedno – poszanowanie dla teatralnego rzemiosła i roli aktora. Pozostaje mieć nadzieję, że tytuł tej premiery („vanitas” ma przypominać o przemijaniu i nieuchronności końca) nie okaże się dla tej sceny proroczy.