„Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta i Kurta Weilla w reż. Ersana Mondtaga w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Zofia Kowalska w Teatrze Dla Wszystkich.
Bertolt Brecht napisał „Operę za trzy grosze” w latach 20. ubiegłego wieku jako satyrę na ówczesne mieszczaństwo funkcjonujące w systemie kapitalistycznym. Swoją sztukę wielokrotnie zmieniał, tak, aby odnosiła się do najpilniejszych spraw. W 2023 roku, w Krakowie, tekst (i songi z muzyką Kurta Weilla) brzmią bardziej niż aktualnie, bo ten krwiożerczy system zdążył się przez te prawie sto lat nieźle rozwinąć, dalej prężnie działa i pociąga za sobą kolejne straceńcze ofiary. A zło jest niezbywalną cząstką każdego człowieka.
Ersan Mondtag, reżyser, scenograf i choreograf „Opery za trzy grosze”, tworzy na scenie bardzo brechtowski, ekspresjonistyczny świat. Stylizuje swój spektakl na starą estetykę teatralną, bezpośrednio odwołuje się do konwencji z historii teatru, cytuje obrazy z szeroko pojętej kultury. Niemcy mają to szczęście, że w ich dorobku kulturowym miał miejsce znaczący epizod teatralnego ekspresjonizmu (o wiele większy niż w Polsce), co przenika do współczesnych realizacji teatralnych. W tym do „Opery (…)” Mondtaga, która przypomina koszmar senny. Najważniejsze jest tu operowanie gestem, choreograficznymi chwytami, mimiką i głosem. Dominują barwy: czarny, biały, szary – odnoszące się jakby do dwoistej natury moralnej bohaterów, którzy są na te kolory „pomalowani”. Do tego kontrastowa czerwień, czerwień krwi.
Można powiedzieć, że spektakl stoi przede wszystkim warstwą formalną. Ostrą w wyrazie, maksymalnie przeteatralizowaną, przesadną. Pisaną grubą kreską – i to dosłownie. Scenografia i komplementarne do niej kostiumy (zaprojektował je Josa Marx) sprawiają, że postaci wyglądają jak narysowane; jak elementy wielkiej animacji. Tak samo rekwizyty; w zasadzie cały świat spektaklu jest „narysowany”, choć chyba bardziej pasowałoby określenie „nabazgrany”. To gra z koncepcją efektu obcości Brechta (Mondtag wydaje się być mu bardzo wierny) – widz jest alienowany poprzez niemożność utożsamienia się z nierealistycznymi postaciami. Nie angażuje się emocjonalnie, gdyż dobrze wie, że to, co widzi na scenie to iluzja. Dzięki temu może z dystansu ocenić przedstawiane wydarzenia. Jest to tym ważniejsze, że mają one wyraźne odniesienie polityczne. Czyni to odbiór widza przede wszystkim intelektualnym. Moim zdaniem, udało się to całkiem nieźle.
Polityczność spektaklu Starego Teatru polega przede wszystkim na zaktualizowaniu, poszerzeniu niektórych kwestii o współczesne konteksty, np. nawiązanie w bezpośredni sposób do zbrodni popełnianych obecnie przez Rosję i Putina czy kryzysu migracyjnego na granicy Polski z Białorusią, a także do nazizmu. Twórcy sprawdzają, co porusza nasze sumienie, testuje naszą wrażliwość teraz, w XXI wieku. Mondtag nie cofa się przed bardzo dosadnymi środkami, np. sceną krwawej egzekucji. Natomiast, tak jak w sztuce Brechta, jest w tym przedstawieniu mnóstwo uniwersalnych wątków dotyczących natury ludzkiej. Wszystkie relacje międzyludzkie w spektaklu dyktowane są interesem, co stanowi szerszą metaforę zasad działania społeczeństwa w ogóle.
Jednocześnie, momentami spektakl skrzy humorem – jest to w końcu satyra. Ciekawe kreacje stworzyły m.in. Dorota Segda i Anna Radwan.
Może to kwestia premierowego przebiegu albo tego, że siedziałam dość daleko, ale bardzo trudno było mi zrozumieć niewyraźnie mówiony i śpiewany przez aktorów tekst. To chyba największy zarzut względem tego spektaklu.