Mniej więcej po trzydziestu minutach przyglądania się najnowszej produkcji TR Warszawa pojawiło się u mnie pierwsze skojarzenie albo po prostu podstawowy wniosek, oczywiście zupełnie subiektywny. Ale to jeden z tych, od których potem już trudno się uwolnić, i to one nierzadko ustawiają nam generalną ocenę przedstawienia. Tak bywa, trudno to uzasadniać, co nie znaczy, że szczegóły czy konteksty niczego nie zmieniają. Zmieniają, i to sporo. I coś takiego mam z „Kiedy stopnieje śnieg” w reżyserii Katarzyny Minkowskiej.
Z tym że to pierwsze wrażenie dotyczy bardziej kontekstu niż samej oceny. Otóż byłbym szczęśliwy, gdyby realizacja TR-u powstała wcześniej i posłużyła jako swego rodzaju prequel albo punkt wyjścia do spektaklu Minkowskiej, którym ponad rok temu zachwycaliśmy się w cyklu naszych rozmów z Jakubem Morozem – „Mój rok relaksu i odpoczynku” ze stołecznego Teatru Dramatycznego według powieści Ottessy Moshfegh okazał się wówczas jednym z wydarzeń sezonu. Z kolei tragiczna sytuacja, z którą muszą się zmierzyć czwórka rodzeństwa oraz ich rodzice i krewni w „Kiedy stopnieje…”, mogłaby stanowić tło dla traumy narratorki „Mojego roku…”, która przez trzy i pół godziny praktycznie nie schodzi ze sceny i na chłodno, bez grama wstydu, zwierza się nam z motywów uzależnienia od ton antydepresantów. Oczywiście postać grana przez Izabellę Dudziak miała swoje powody, by wobec najbliższych nabrać totalnego zobojętnienia, a codzienność zamienić w absurd siedzenia na kanapie i niekończących się logorei, ale gdyby dorzucić jej ten koszmar familijnego kłamstwa, w którym tkwią bohaterowie z TR-u, to byłaby już dawka nieszczęścia nie do zniesienia. Na własny użytek tworzę sobie zatem scenariusz takiej dylogii Minkowskiej, która bilansując problem współczesnej rodziny, znokautowałaby widza raz na zawsze. I nieważne, że Moshfegh pisała o USA, a „Kiedy stopnieje…” to narracja arcypolska, bo przecież siła przedstawienia z Dramatycznego zasadzała się na tym, że wraz z odsłonami biografii narratorki orientowaliśmy się, że to, co kiedyś zdawało się nam amerykańskim stylem życia (psychoterapia w randze religii), dziś przeistacza się w nadwiślańską modę, a jeśli tak, to znaczy, że wyjątkowo groteskową. No ale skoro „Mój rok…” obejrzeliśmy rok temu, zaś „Kiedy stopnieje…” dopiero teraz, to dostajemy nieudaną dylogię z ważnym tematem wiodącym. A przecież chciałoby się, żeby ten następny tytuł od Minkowskiej był jeszcze lepszy, jeszcze precyzyjniej niż jego poprzednik zrobiony.
Całość tekstu – w Magazynie e-teatru.