Berliński przegląd stał się dla autora pretekstem do szerszej refleksji o festiwalach w ogóle, zwłaszcza rodzimych Łódzkich Spotkaniach Baletowych.
Życie festiwalowe ma swój niepowtarzalny urok i smak. Unosi się nad nim mgła najlepszych z najlepszych, a także duch rywalizacji, choć wielokrotnie to tylko przeglądy, a nie konkurencyjny wyścig o laur najlepszego przyznawany przez grono wytrawnych sędziów i ekspertów. Jednak to wielokrotnie samo zaproszenie jest największym wyróżnieniem, a aplauz publiczności najcenniejszą nagrodą. W świecie tańca to dość ciekawy zbiór wydarzeń, które warto odwiedzić, aby zobaczyć najciekawsze zjawiska w świecie sztuki bez słów.
Ostatnia edycja berlińskiego Tanz im August to pretekst do subiektywnego przeglądu tanecznego życia festiwalowego naszego kontynentu. Obraz pełen nieoczywistości, ale przepełniony doznaniami i spotkaniami ze świetnym ruchem, nowościami i sprawdzonymi twórcami. Zbiór najciekawszych zdarzeń jest naprawdę szeroki i nie jest proste skonstruowanie medalowego podium. Bolzano Danza, „Visavi” Gorizia Dance Festival, Torino Danza Festival, Kuopio Dance Festival, Dublin Dance Festival, Montpellier Danse Festival, Festival de Danse Cannes czy Holland Dance Festival to tylko cześć zdarzeń naszego kontynentu, które warte są uwagi i odwiedzenia. Ukazują one, że przeglądy tańca mają miejsce w całej Europie, a prym wiodą małe, nieoczywiste ośrodki artystyczne. Co ważne to faktycznie przeglądy różnorodnych zespołów tańca, a sztuka baletowa jest zmarginalizowana i może posiada zaledwie kilka swoich spotkań artystycznych.
Do najważniejszych należy zapewne Nervi International Ballet Festival w Genui. Jego szefem artystycznym, od bieżącego roku, jest Jacopo Bellussi. Genueńczyk, który praktycznie całe zawodowe życie związał z Hamburg Ballett. Przystąpił do organizacji wydarzenia niezwykle sprawczo przedstawiając w pierwszej prowadzonej przez siebie edycji między innymi: Das Stuttgarter Ballett, londyński The Royal Ballet, Ballet de l’Opera National de Paris, a także zespoły juniorskie z Teatro alla Scala i Monachium. To wydarzenie jasno określa odmienność, że właśnie włoska inicjatywa stanie się domem klasycznych prezentacji baletowych. W naszym kraju posiadamy również biennale, które w nazwie posiada słowo „baletowe”.
Są to Łódzkie Spotkania Baletowe, którym od kilku edycji daleko do adekwatnego tytułowego spełnienia. Poszukiwania organizatorów oscylują wokół prezentacji ciekawych zjawisk choreografów współczesnego tańca. Z roku na rok impreza prezentuje coraz mniej spektakli. Brakuje jej wyrazistości, pazura oryginalności, odmienności. Kolejne przeglądy są skostniałą formułą, która nie zachwyca, a rozczarowuje, że nie ma nikogo, kto umiałby znaleźć innowacyjny i atrakcyjny koncept dla budowy owego zdarzenia. W kwietniu 2026 roku na deskach łódzkiego Teatru Wielkiego zaprezentują się zaledwie cztery zespoły. Zagraniczne kompanie to owszem ciekawe formacje, tylko cześć z nich absolutnie nie ukaże tego, co jest najbardziej elektryzujące w świecie współczesnego tańca, choć zapewne takie są aspiracje kuratora wydarzenia Jacka Przybyłowicza. English National Ballet, prowadzony przez Aarona S. Watkina, przedstawi, chwilę po brytyjskiej premierze, Body and Soul w układzie kanadyjskiej, świetnej choreografki Crystal Pite oraz genialny pokaz połączenia popu i neoklasyki w Playlist Williama Forsythe. Dwa wieczory będą należały do Gauthier Dance ze Stuttgartu, którego lider Eric Gauthier to showman tanecznej sceny łączący praktykę choreografa z charyzmą zapaleńca, którą prezentuje również w programach telewizyjnych. Znakiem rozpoznawczym formacji są programy złożone z krótkich, kilku układów przygotowanych przez najciekawsze nazwiska współczesnego tanecznego świata. Pierwszego dnia będzie to praca Akrama Khana, a kolejny pokaz to Elements, zbudowany z żywiołów świata, w układach czwórki artystów: Mauro Bigonzettiego, Sharon Eyal, Andonisa Foniadakisa i Louise Lecevalier.
Najwięcej znaków zapytania rodzi się z zaproszeniem portugalskiej Companhia Nacional de Bailado ze spektaklem Os Maias w choreografii szefa zespołu Fernando Duarte. Ową niewiadomą jest fakt, że przedstawienie będzie miało światową premierę w październiku bieżącego roku - czyli nikt z organizatorów nie wie czego można oczekiwać i się spodziewać. Na dodatek przygotowywany spektakl winien być prezentowany z muzyką na żywo w wykonaniu pianisty Antonio Rosado oraz solistów Orquestra de Cemara Portuguesa. Ciekawe jak zostanie owa instrumentalna forma ukazana w Polsce, gdyż nagranie zapewne zniekształci wyraz artystyczny wieczoru. Niezwykle interesujący jest aspekt rangi kompanii z Lizbony. Nie należy ona do czołówki artystycznej kontynentu, a jej renomę stara się podnieść obecny szef artystyczny. Oglądając spektakle grupy, która na pewno wzmacnia swój poziom, trudno odnieść wrażenie inne niż, że przed zespołem jeszcze długa droga do szczytu baletowej formy. Jestem niezwykle ciekawy owego łódzkiego pokazu, gdyż może okazać się to odkryciem, a gorzej gdy będzie to spektakularna klęska.
Negatywnie zaskoczył mnie wywiad wspomnianego kuratora spotkań - Jacka Przybyłowicza. Stwierdził on na łamach www.kulturalnie24.blogspot.com w rozmowie z Agnieszką Kowarską: „Myślę, że bogactwo [Łódzkich Spotkań Baletowych] opiera się na różnorodności. Niedaleko naszej zachodniej granicy, ale również południowej i północnej można znaleźć wspaniałe zespoły, które z chęcią do nas przyjechałyby, ale to jest kwestia kilkuset tysięcy za jeden spektakl. Czy mamy w związku z tym zrobić pół spotkań baletowych? Gdybyśmy chcieli przywieźć Den Kongelige Ballet z Kopenhagi czy balet z Drezna, które są stosunkowo blisko, to byłoby to tylko jedno spotkanie publiczności zamiast całego festiwalu. Takie mamy realia, które wymuszają na nas pewne ograniczenia treści i formy”. Owa wypowiedź jest szokująca. Bowiem nie samą Kopenhagą i Dreznem żyje świat, a zespołów o świetnej technice i możliwościach jest więcej, które nie są aż tak drogie do sprowadzenia.
Proponuję spojrzeć na Bałkany, mniejsze ośrodki w Czechach - to naprawdę fantastyczne, artystyczne miejsca. Dlaczego nikt nie wpadł na pomysł zorganizowania gali z udziałem gwiazd baletu, co zaniżyłoby koszty, a dałoby szansę ukazania palety możliwości technicznych najbardziej znaczących nazwisk światowych scen? Pierwszym pomysłem jest produkcja Roberto Bolle and Friends, gdzie włoski tancerz ukazuje swoją niepowtarzalną sprawność techniczną z udziałem plejady znakomitych wykonawców. Nie ma idei ukazania ukraińskiej sceny, która żyje, funkcjonuje i prezentuje nowe oryginalne baletowe propozycje. Wystarczy spojrzeć na repertuar instytucji we Lwowie, Odessie i oczywiście Kijowie. Nie widać żadnej współpracy z innymi przeglądami czy też domami tańca, które prezentują stale gościnne przedstawienia baletowe i taneczne.
Wystarczy zobaczyć repertuar kwietnia 2026 niektórych scen w Niemczech. W Bonn będzie prezentacja Carmina Burana w wykonaniu zespołu Narodowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu z Odessy. Nie ma możliwości aby zespół dojechał na zachód nie przejeżdżając przez Polskę. Do Kolonii została zaproszona amerykańska mistrzyni stepu Michelle Dorrance wraz z zespołem, który prezentuje zjawiskową i olśniewającą formę poszukiwań tańca. W Theater im Pfalzbau zaprezentują się juniorzy Opery Paryskiej i w końcu marca Batsheva Dance Company. To tylko przykłady, które ukazują, że przy dobrym planowaniu oraz współpracy z innymi ośrodkami można program wzbogacić o ciekawe, nieznane u nas formy tanecznego wyrazu, a także klasyczne prezentacje. To również pomysł na gospodarowanie środkami, gdyż sprowadzenie danego zespołu rozkłada się na kilka podmiotów.
Dalej. Łódzkie Spotkania Baletowe odbywają się raz na dwa lata. Porównywalnie coroczny Bydgoski Festiwal Operowy, który prezentuje zarówno widowiska operowe, taneczne i musicalowe, gości zespoły z różnych miejsc naszego kraju oraz Europy i nie lamentuje tylko buduje adekwatny program do własnej tradycji, zamierzeń i możliwości. Program jest bogaty i co roku pokaźniejszy. Odwrotnie w Łodzi - kurczy się owa paleta artystycznych prezentacji, z niewiadomych powodów nie ma pokazów polskich zespołów, a poszukiwania zagranicznych kompanii wyglądają jak wróżenie z fusów. Ciężko nazwać ów przegląd wartościowym zjawiskiem artystycznym, gdzie przyjadą znawcy i eksperci, o którym będzie głośno oraz stanie się on magnesem dla kształtowania artystycznego wyrazu miasta. Brakuje jasnej koncepcji - czym ma być owe wydarzenie, a zapewne potrzebuje adekwatnej prezentacji dla dzisiejszych czasów. Dlaczego nikt nie wpadł na pomysł wykorzystania gościny choreografów o znaczącej renomie, którzy mogliby poprowadzić warsztaty otwarte dla tancerzy i uczniów szkół baletowych z całego kraju? Stałoby się wówczas to wydarzenie miejscem konsolidacji środowiska, a także dało szansę spotkań, rozmów i dyskusji. Plac przed Teatrem Wielkim w Łodzi to idealne miejsce dla wspólnych zdarzeń zewnętrznych dla amatorów i pasjonatów.
Niesłychanym mogłoby być skonstruowanie warsztatów dla różnych pokoleń choćby ze stylu „Gaga” i na zwieńczenie festiwalu wspólny krótki układ. Ależ to byłaby sensacja! Nie jest moim zamiarem ukazywanie pomysłów, gdyż to tylko garstka tego co można wymyślić i zorganizować dla podniesienia atrakcyjności, dostępności i różnorodności owego wydarzenia. Również na jego czele winien stać pasjonat, który zna i rozumie współczesną scenę baletu i tańca, który także będzie menadżerem zdolnym do pozyskiwania środków. Kolejną niezrozumiałą decyzją władz Teatru Wielkiego w Łodzi jest propozycja premierowa miejscowego zespołu baletowego. Skoro podnosi się lament o deficycie wykonań baletowych winna kompania podjąć owe wyzwanie. Nic bardziej mylnego. Zespół przedstawi dwie współczesne prace: Jacka Przybyłowicza i Sharon Eyal, której choreografia jest w programie Gauthier Dance. No cóż pozazdrościć logiki i potencjalnej różnorodności. Ów przegląd zasługuje na trwanie, był kiedyś naszym oknem na świat. Dziś obumiera jak dawne łódzkie fabryki. Tylko one uległy w części rewitalizacji i żyją nowym, własnym życiem współczesności. Dodanie tchnienia, odejście od skostniałej formuły na rzecz nowych pomysłów, różnorodności to działanie na dziś, gdyż dwa lata mijają i pozostaniemy znów z tym samym co było.
Dla Łodzi niech przykładem będą zjawiska artystyczne z trzech różnych miejsc, gdzie sztuka tańca odgrywa istotne miejsce w życiu miasta i miłośników tejże formy wyrazu. Owe szczególne podium było sformułować niezwykle trudno. To oczywiście subiektywny wybór, pisany własnymi odczuciami i doświadczeniami. Zatem miejsce trzecie zajmuje jeden z artystycznych elementów biennale w Wenecji - Biennale Danza Venezia. To swoisty, niezwykle bogaty przegląd najnowszych trendów w świecie tańca. Kuratorem owego lipcowego wydarzenia jest wybitny brytyjski choreograf Wayne McGregor, którego doświadczenie i nie tylko praktyka, ale również teoretyczne podejście do sztuki tańca, ukazuje nieoczywistą konstrukcję repertuarową. Jej kluczowym elementem jest wręczenie nagród złotego i srebrnego lwa najbardziej znaczącym postaciom tejże sztuki. Podczas ostatniej edycji (2025) główny laur, za całokształt twórczości, odebrała ikoniczna postać współczesnej tanecznej sceny, amerykańska choreografka - Twyla Tharp. Jej prace to mieszanka elegancji ruchu i wielokrotnie muzyki jazzowej oraz popu. Na przeciwległym biegunie znajduje się laureatka Srebrnego Lwa - Carolina Bianchi. Ciężko ową urodzoną w Brazylii artystkę klasyfikować jedynie w świecie tańca. Jej praktyka artystyczna to performance, gdzie głównym tematem jest przemoc seksualna i żonglowanie sensami z historii sztuki. Wykorzystanie ciała, ale również ruchu, buduje spektakl teatralny, którego siłą jest efekt i drastyczność reagująca na to co dzieje się we współczesnym świecie. To zestawienie ukazuje myśl programową McGregora, który świetnie przeplata twórców dobrze już znanych na scenach z tym co dopiero wkracza w ów świat teatralnej, czy węziej, tanecznej ekspozycji artystycznej.
Każdego roku miasto kanałów gości, głównie w przestrzeniach Arsenału i Teatro Malibran, różnorodne formy tańca czy szerszej performance’u. Podczas ostatniej edycji prezentowały się nie tylko dwie nagrodzone artystki, ale również między innymi: Tao Dance Theater, Kor’sia, Yoann Bourgeois czy Marcos Morau. Dopełnieniem każdorazowo są spotkania z twórcami, instalacje i warsztaty. Każdego dnia miasto żyje się tańcem, bowiem ma miejsce kilka prezentacji dziennie, o których można dyskutować, przeżywać i zestawiać z duchem gotyku weneckiego.
Miejsce drugie, w owym zestawieniu, zajmuje coś skrajnie nieoczywistego. To wydarzenie, która odbywa się każdego roku w stolicy Serbii - Belgrade Dance Festival. Nadchodząca wiosna to już dwudziesta trzecia edycja owego przeglądu. Jego organizatorką i kluczową postacią jest Aja Jung (https://kulturalnycham.com.pl/wp-content/uploads/2024/02/Magazyn-KulturalnegoChama-Numer-9-Balkany.pdf), była świetna tancerka, a dziś kuratorka, która jak nikt inny w Europie rozpoznaje i odkrywa zjawiska tańca. Przez blisko miesiąc serbska widownia, w różnych salach metropolii i w Nowym Sadzie, ma szansę oglądać najbardziej „gorące” zdarzenia artystyczne. Nieoczywistość i odwaga - to wyróżnik programu. W zeszłym roku takowym było zaproszenie libańskiego artysty Omara Rajeh z dwoma przedstawieniami: Beytana i Dance is not for us. To również pokaz daleki od czystego rozumienia tanecznego spektaklu. Dla przykładu Beytana to swoiste spotkanie muzyki i ruchu przy wspólnym, bogato zastawionym stole, który zmusza do dialogu prowadzonego przez artystów różnych narodowości. Część przyszłorocznego programu już została ogłoszona, a wśród artystów zaproszonych znaleźli się: Jasmin Vardimon, Guy Nader i Maria Campos, Marcos Morau czy Simone Repele i Sasha Riva. Każda edycja to kilkanaście spektakli. Ukazują one odmienne światy tańca, style choreograficzne, performatywne i cyrkowe. To co proponuje Aja Jung jest nieoczywiste i zachwycające. Na dodatek, jak mówiła we wskazanym wywiadzie, cały festiwal przygotowuje garstka osób, a nie wielki sztab kreatorów. To niesłychany przykład artystycznego myślenia i jasnego budowania programu.
Od zeszłego sezonu Aja Jung została dyrektorem baletu Serbskiego Teatru Narodowego w Nowym Sadzie. Doświadczenia z lat własnej kariery, ale również kształtowania przeglądu, poczęła realizować z zespołem. Program ewoluuje, pojawili się nieoczywiści choreografowie. Swoje prace przygotowali: Itzik Galili, Enrico Morelli, Masa Kolar i Jacopo Godani. To niesłychana zmiana wobec skostniałej, dotychczasowej oferty. To również konkurencja wobec zastygłej sceny belgradzkiej, gdzie balet pod wodzą Any Pavlovic nie ma szans poznania nowoczesnej sztuki choreografii, bowiem tkwi w dawnej tradycji akademickiego wykonania. To również zmiana dla widzów. Patrząc na pełne widownie podczas festiwalu należy mieć nadzieję, że również odwiedza ona Nowy Sad oddalony zaledwie godzinę drogi od stolicy. Co ciekawe, patrząc z perspektywy politycznej, to właśnie po tragedii w Nowym Sadzie, gdy zapadł się dach rekonstruowanego dworca kolejowego, rozpoczął się masowy ruch zmiany zainicjowany protestem studentów. W sferze serbskiego baletu jest to osoba Aji Jung, której artystycznym celem jest nie tylko ukazywanie najnowszych trendów tańca, ale również wprowadzanie ich w konserwatywny świat baletowy serbskiej sceny. To miejsce ukazuje jak można budować festiwal, kształtować jego program, a także budować widownię rządną nowych doznań i swoistej zmiany tak jak ma to miejsce na ulicach serbskich miast podczas nadal trwających protestów społecznych.
Niekwestionowanym zwycięzcą, który buduje nie tylko atrakcyjny program, ale także jest zjawiskiem inkluzywnym, gdyż integruje uczestników nie tylko w salach pokazów, ale również na ulicach, gdy odbywają się publiczne warsztaty, które również w niebagatelnej liczbie dedykowane są zawodowym tancerzom, jest ImPulsTanz - Vienna International Dance Festival. Na przełomie lipca i sierpnia, od kilkudziesięciu lat, stolica Austrii staje się wielką sceną tańca. I to dosłownie. W tym roku (https://benjaminpaschalski.pl/2025/08/25/miasto-tanca-impulstanz-vienna-international-dance-festival-2025/) na każdym kroku można było spotkać plakaty czy banery reklamujące wydarzenie. A to co najważniejsze - publiczne place, szczególnie w okolicy kwartału muzealnego stają się zewnętrznymi miejscami tańca. Program jest tak skonstruowany, że ciężko wytchnąć od rana do późnego wieczora. Kilka spektakli w ciągu dnia, warsztaty, spotkania z twórcami i wieczorne pogaduchy, oczywiście z tańcem, w klubie festiwalowym. Do tego, gdy chce się odetchnąć na świeżym powietrzu, pod ratuszem festiwal filmowy, będący elementem świetnie zorganizowanej przestrzeni konsumpcyjnej sprzyjającej długim rozmowom o tańcu. Ostatnie trzy lata, gdy co roku odwiedzam festiwal, to lekcja nowoczesnych form, oczywiście zachwytów i rozczarowań. Do tych najważniejszych, dla mnie samego, należy odkrycie pomysłowości i oryginalności Borisa Charmatza, ostatni spektakl, przed przedwczesną, nieoczekiwaną śmiercią - Dady Masilo czy też wizyjność Roberta Wilsona zestawiona z ruchem Lucindy Childs. Rozczarowanie koncepcją artystyczną Meg Stuart i niezrozumienie wizji artystycznej kilku innych artystów. Lubię tu wracać, czuję się jak w domu. Polecam każdemu owe spotkanie w Wiedniu, gdyż to miejsce wciąga ruchem jak narkotyk, urzeka świetną organizacją i pomysłem, gdzie taniec jest na pierwszym planie, a widz nie jest intruzem, ale partnerem.
Sezon letni sprzyja wydarzeniom baletowym. Jednym z nich jest sierpniowa gratka w Berlinie -Tanz im August. Każdego roku, od trzydziestu siedmiu lat, ostatnie dwa tygodnie wakacji należą w tym mieście do tańca. Ciekawostką jest, że organizatorem owego międzynarodowego spotkania jest jeden z teatrów miasta: HAU Hebbel am Ufer, który dysponuje czterema scenami zlokalizowanymi w bliskiej odległości siebie. To nie tylko dedykowany, klasyczny budynek teatralny, ale również sala w kamienicy, zlokalizowana na jej drugim piętrze. Przypomina ona dawny Teatr Akademia na Pradze w Warszawie. To pełne zaskoczenie, gdyż w HAU 3 czułem się jak w dawnej, nieistniejącej siedzibie przy 11 listopada. Program jest niezwykle bogaty, również posiłkuje się najciekawszymi trendami we współczesnej sztuce. Łączy zarówno krajową, niemiecką scenę z tym co można zobaczyć na świecie. To co wyróżnia przegląd to jego odkrywanie mało znanych artystów i ryzyko współprodukcji nowych prac. Jak to zazwyczaj bywa barwy festiwalowe to zachwyty i rozczarowania. Tegoroczna wizyta to istna rozgrywka, która zakończyła się remisem. Dwa świetne widowiska i dwa rozczarowania, z czego jedno to kompletna klapa.
Moritz Ostruschnjak to chyba dziś jedno z najbardziej gorących i elektryzujących nazwisk niemieckiej choreografii. Urodzony w Marburgu, a rezydujący w Monachium, z tanzmainz przygotował swoją pierwszą pracę, prezentowaną właśnie w Berlinie - Trailer Park. Eksponuje w niej wszystkie swoje zainteresowania artystyczne - procesy transformacji społecznej w czasie szerokiej digitalizacji i dominacji świata wirtualnego. Brzmi owa reguła jak naukowy cytat, ale efekt jego pracy jest zachwycający. Ostruschnjak w swojej praktyce dokonuje czegoś niemożliwego. To forma przetworzenia stereotypu dialogu młodego pokolenia w pokaz ruchu i gestu na scenie. To co czerpiemy z ekranu komputera, smartfona zostaje wykorzystane do zbudowania sekwencji swoistego pokazu mody, komunikacji i współdziałania. To głębokie czerpanie z popkultury, które służy ukazaniu parodii westernu, przechodzącego w świętą scenę przywitań i pożegnań. Artysta zjawiskowo obserwuje ulicę, zachowania, komunikację i to co kluczowe - nieustanny brak dialogu. Telefon komórkowy zastępuje otaczający świat, a krótkie rolki z mediów społecznościowych stają się formą komunikacji. Owe widzenie jest zarówno indywidualne, ale też grupowe, co wzmacnia świetna muzyka, a także adekwatne stroje - lekko przyduże, sportowe wzięte wprost z codzienności. Cały spektakl wygląda jak łyk napoju energetycznego, który rozpala taneczną duszę wyjętą wprost z social mediów. Tak jak formy dialogu wiadomości tekstowych są krótkie, nacechowane skrótem, odpowiednim slangiem, tak tenże taniec odzwierciedla owe formy ograniczonej komunikacji. W owym spektaklu jest pewien paradoks. Z jednej strony to rwane, przerywane, nielinearne fragmenty, a z drugiej urzekający nowatorski taniec. Owa quasi historia jest niezwykle oryginalna i nowatorska wykonana przez dziesiątkę świetnych tancerzy. Ów świat niesłychanie wciąga, ekscytuje, ale również zastanawia - czy tak będzie wyglądało nasze przyszłe życie? To trochę spektakl z tezą, ale poprowadzony niezwykle inteligentnie i pomysłowo.
Wśród owych czterech spektakli najwyższą lokatę otrzymuje Borda w choreografii brazylijskiej artystki Lii Rodrigues w wykonaniu jej zespołu. Kluczem do owego przedstawienia jest jego tytuł. W języku portugalskim „borda” oznacza „haft”, „ozdobną krawędź” czy też „brzeg”. Jednak w wymowie kojarzy się z jeszcze jednym określeniem - „gówno”. I właśnie owe połączenie buduje sens i przesłanie twórców. To epos o niszczeniu natury, deprecjacji świata, który nas otacza. Rodrigues znana jest z przedstawień pełniących rolę interwencji społecznej, angażujących się w problemy własnego kraju. Początek przedstawienia może irytować czy odrzucać. Rozegrany bez muzyki, gdy dźwiękiem jest tylko szelest folii, niczym deszcz, pokrywający scenę, odurza swoją sennością. Pod płachtą materiału znajdują się tancerze, zaczynający kształtować ową przestrzeń. To świat dzikości, bieli, skamieliny. Mieszkańcy owego świata wstają i znikają. Swoista egzystencja w naturze, stanie pierwotnym. Budują ten obraz tajemnicze maski, formy zniekształcenia twarzy. Owa ludzka magma zaczyna się zmieniać, ewoluować, zrywać szaty bieli, które stają się kolorowe. Zanika dawne - tworzy się nowe. Pole gry to feria taneczna z pobłyskami karnawału, ruch budujący nową wspólnotę. Jest to taniec ekstatyczny, urzekający, zjawiskowy, zniewalający. Zestawienie owych światów dopełnia pojawienie się czarnej folii, która pokrywa dawny świat jasności z dosłownym oddawaniem stolca. To klarowna wypowiedź artystyczna, która nie kryje naszej hipokryzji mówienia o ochronie przyrody, a w rzeczywistości nieustanne jej niszczenie i degradowanie. Widowisko zbudowane jest na kontrastach, skrajnościach, które swoją sugestywnością mocno oddziaływują na odbiorcę. Rodrigues za pomocą tańca ukazuje swoje myślenie o świecie będąc silnie zaangażowaną społecznie. Co ważne dokonuje ona tego prostymi środkami, nie wykorzystując telebimów czy też innych efektów z ostrymi obrazami codzienności prosto z programów informacyjnych. To niesłychany przykład siły sztuki, jej metaforycznej i artystycznej mocy przekazu.
Na przeciwległym biegunie znajdują się dwa spektakle, które mocno odbiegają od jakości festiwalowej. Pierwszy z nich przybył z Bejrutu (każdorazowo orientalne prezentacje okraszone są ryzykiem). Albo będzie wielki sukces i odkrycie lub wręcz odwrotnie - porażka i rozczarowanie. W Berlinie niestety miało miejsce to drugie. The Valley of Sleep to autorski projekt Yary Boustany. Głęboka podbudowa ideowa sięgająca wizji miasta upadającego i rodzącego się na nowo z własnymi wyobrażeniami, snami i przeżyciami miała stanowić oś dramaturgii. Ale niestety jej w ogóle nie widzimy. To senna opowieść o budzeniu się, stwarzaniu, destrukcji i odrodzeniu rozegrana w poetyckiej konwencji, zniesmacza i powoduje odruch odrzucenia. Prawie połowa spektaklu rozegrana jest za przezroczystą kurtyną, przez którą prześwitują zręby ruchu tancerzy. Jest on mało oryginalny, statyczny. Sam zabieg nawet może być interesujący, ale trwający niemal w nieskończoność poczyna nużyć. W ów świat wkrada się kolejna postać, odsłania się przestrzeń. Ruch staje się bardziej ekstatyczny, nadający nowe tchnienie. To niczym silnik wtłoczony do starej maszyny, która poczyna funkcjonować nowym życiem. Tłem stają się sinusoidalne drgania, przepływy, budujące klimat odradzania, egzystencji, a może nawet nowej nadziei trwania. Owa pulsująca machina wibruje symultanicznym ruchem, ale nic więcej z tego nie wynika. Libański spektakl należy traktować jako ciekawostkę, a nie spełniony pokaz. Nie oczarowywał, owszem minimalnie dawał do myślenia. Ale uważam, że to zbyt mało aby znaleźć się w programie festiwalu, który posiada już swoją utrwaloną markę.
Jednak totalne zdziwienie i niezadowolenie wywołała prezentacja szwedzkiej grupy Cullberg. Owa formacja, z niesłychaną historią sięgającą roku 1967 gdy założyła go świetna skandynawska artystka Brigit Cullberg, dziś przeżywa głęboki, by nie powiedzieć wręcz niszczący kryzys niemocy artystycznej. Dawne czasy, gdy instytucji szefowali - syn założycielki, świetny choreograf Mats Ek, następnie Carolyn Carlson czy Johan Inger odeszły w zapomnienie. Obecnie to istne artystyczne błądzenie i fatalne wybory repertuarowe. Kristine Slettevold prowadząca kompanię od roku 2022 przygotowanie najnowszej premiery, która była współprodukowana przez Tanz im August, powierzyła artystce działającej na wielu polach sztuki - Ligii Lewis. Jej Some Thing Folk to jedna wielka pomyłka, wręcz artystyczny bełkot. Coś czego w teatrze nie znoszę - intelektualna niemoc, twórcza pustka, przy jednoczesnym udawaniu, że mamy arcydzieło. Nie mogę pogodzić się, że schludnie opakowany artystyczny produkt staje się bełkotem, pokazem, którego nie da się znieść. Publiczność, pierwszego pokazu, starała się grzecznie wysiedzieć do końca, ale w trakcie i tak eksodus części publiczności był nieunikniony, a końcowe brawa ograniczyły się do zdawkowych klapnięć w dłonie. Twórczyni, nie będę obrażał choreografów aby stosować ten termin do tego co zobaczyliśmy na scenie, zabiera nas w świat pewnej wspólnoty, dzikich, pierwotnych. W dzień wykonują oni powtarzalne czynności pracy, w nocy rytualnie potańczą - absolutnie nie ma zjawiskowego ruchu są tylko proste gesty. To wszystko w wizualnym niebieskim dekorum, gdzie centralnym punktem jest drzewo i pień tychże kolorów. I toczy się ta opowieść o niczym, czemu towarzyszy przeraźliwa nuda. Ligia Lewis stara się nam udowodnić, że uderzanie dłońmi o ciało i tupanie wytwarza dźwięk. Trwa to w nieskończoność i myślę - może to odkrywcze, geniusz. A to istna pustka. To istne błądzenie po brzegach sztuki, a nie definiowanie spektaklu tanecznego. Nieustanna powtarzalność, nie wiadomo dokąd zmierzająca, chyba tylko w celu zagospodarowania siedemdziesięciu pięciu minut, jest zabijająca odbiorcę, uśmiercającą jego w teatralnym fotelu i marzącego o opuszczeniu sali teatralnej. Przeraża mnie tego typu myślenie o sztuce, bo staje się ona pogubioną artystycznie, bezsensowną wydmuszką.
Cztery spektakle podczas Tanz im August to zachwyty i rozczarowania. I tak zazwyczaj jest podczas festiwali tańca. Ale wydaje się, że właśnie w tym tkwi ich siła. Owej różnorodności, że można się sprzeczać z samym sobą, ukazywać plusy i minusy, porównywać, a przede wszystkim przeżywać. Być w świecie ulotnej sztuki, która zasługuje na uznanie.
Berliński przegląd stał się też pretekstem do szerszej refleksji o festiwalach w ogóle. Ciekawe czy niektórzy, wskazani powyżej, wyciągną jakiekolwiek wnioski, że taniec jest w innym miejscu niż to nam się pokazuje w pewnym polskim mieście z największym ponoć repertuarem prezentacji sztuki baletowej. Bowiem tylko poznanie i konkurencja buduje świadomość i warto pamiętać o tym kształtując nasz krajowy świat tańca.
Tanz im August - 37 Internationales Festival Berlin, Niemcy, 13-30 sierpnia 2025