„Fatalista. Singerowska historia w V aktach” Tadeusza Słobodzianka w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w Teatrze dla Wszystkich.
„Fatalistę” Tadeusza Słobodzianka w Teatrze Dramatycznym obejrzałem w wersji z angielskimi napisami, ażeby móc pójść z żoną, która nie jest Polką i nie zna języka. Nie jest też na bieżąco z konfliktem o dyrekcję tej sceny, przeprowadziłem więc mały eksperyment: zgadnij, co to jest, powiedziałem jej wskazując na słynną już rzeźbę Wilgotnej Pani, masz trzy próby. Trzy próby wykorzystała następująco: ryba, ptak i syrena. Progresywny feminizm progresywnym feminizmem, ale nad komunikatywnością przekazu będzie jeszcze musiał popracować.
Na tym tle Słobodziankowy spektakl wypada znakomicie. Choć obcokrajowiec (ani obcokrajanka, gdyż w teatrze Moniki Strzępki nie wypada stronić od feminatywów) nie ma szans połapać się w gąszczu aluzji do kultury polskich Żydów, „blefującego Józefa” i „Rydza-pica”, procesów moskiewskich, atrybucji cytatów Antoniego i Juliana czy Lechoniowej Beatrycze, której właśnie nie ma – zasadniczy zrąb fabuły jest czytelny i porywający.
Ale po kolei. Pierwszy raz „Fatalista” trafił na deski sceniczne w 2019 roku, w ledwie godzinnej wersji – i to jej dotyczy większość obecnych w Internecie recenzji. Widzowie byli zadowoleni, krytyka kręciła nosem. Doceniano jakość scenicznej gry i warsztat Słobodzianka, lecz samą historię małżeństwa przedwojennych Żydów, w którym żona okazuje się mieć dwóch kochanków, a mąż dwie kochanki, uznano dość powszechnie za błahą farsetkę do obejrzenia i zapomnienia. Dramatopisarz – jak później twierdził, pod naciskiem widzów – dodał tymczasem (w 2021 r.) drugi akt, znacznie dłuższy, wprowadzający postacie w oryginalnym tekście ledwie wzmiankowane i doprowadzający dzieje rodziny Schwartzów aż do pierwszych lat powojennych. Zagrał malkontentom na nosie, pożenił przekomarzanki o złoty rosół i zupę szczawiową z grozą wojny, a okupacyjny horror ze świetnie wprowadzonymi elementami groteski. W tym świetle nagle wychodzi na jaw, że podobnie – choć w mniejszym stopniu – mieszało się to już w oryginale. Że wspomnienia Lei i Benjamina o tym, jak domorosły fatalista położył się na torach wyciskając z niej obietnicę wyjścia za niego, jeśli przeżyje, to był prawdziwy dramat, a nie tylko komiczny przerywnik. Że w małżeńskich kłótniach, które farsy rozgrywają jako powód do śmiechu aż po ból brzucha, potrafi się kryć realne cierpienie i zalążki prawdziwych katastrof. Że idąc do teatru lepiej po prostu wsłuchać się w to, co pada ze sceny, niż naginać własne wrażenia do wyobrażeń o danym gatunku.
Słobodzianek we wspaniałym stylu przeplata tragedię komedią i odwrotnie, kpi z utartych konwencji, myli tropy. W jednej scenie generał Wieniawa proponuje Lei z rodziną emigrację do Rzymu i pracę w polskiej ambasadzie; w następnej wszyscy są już spakowani i gotowi do wyjazdu… ale nie do Włoch, lecz do Otwocka, bo MSZ odmówił etatów w służbie konsularnej polskim Żydom. Debaty o fatalizmie, woluntaryzmie i pragmatyzmie – w pierwszej wersji przez niejednego recenzenta uznane za rzecz drugorzędną, niezdarną próbę zagadania przez małżonków własnych grzeszków – okazują się nagle świadectwem poważnych i głębokich różnic w życiowych wyborach. Małżeństwo Lei i Benjamina, które – jak sugeruje koniec pierwszego aktu (a dawniej całości) – obie strony ostatecznie spróbują ciągnąć z przyzwyczajenia i względu na dzieci, rozpada się wkrótce potem, bo zazdrosny o ułana mąż unosi się godnością i wraca do matki. Lea, w jednej z bardziej poruszających scen krzycząca, że w razie czego będzie walczyć o najbliższych z mieczem w dłoni, w jednym z pierwszych dni niemieckiej agresji ginie bardziej prozaicznie – od bomby. Jej dzieci zostają wkrótce rozstrzelane przez żandarmów; plotki głoszą, że ocalała pasierbica Aurora, ale nigdy się nie dowiemy, ile w tym prawdy, o żadnym poruszającym spotkaniu z ojcem po latach mowy nie ma. Za to Benjamin, który wielokrotnie wręcz prowokował śmierć, jakimś cudem się od niej wykaraska, sam nie rozumiejąc, dlaczego. Wojna odnowi nawet jego wiarę w Boga, którego przedtem syn rabina uważał za okrutnego, złośliwego tyrana; tysiące przeszły tę ewolucję w odwrotnym kierunku.
Nośnikiem świetnego tekstu była równie znakomita gra aktorów (i aktorek). Nie bez przyczyny na afiszu umieszczono nie Benjamina, tytułowego „fatalistę”, lecz Magdalenę Czerwińską w roli Lei, chyba największą gwiazdę w tym przedstawieniu; początek II aktu, gdzie obrócona w gospodynię domową była muza cyganerii nakrywając do stołu daje się porwać rumbie, na długo zostanie mi w oczach jako przykład tego, jak elastycznie potrafią sobie poczynać wybitni adepci sztuki scenicznej. Sam Benjamin (Robert Majewski) i jego kochanka Goldbergowa (Anna Gorajska) mogą sprawiać wrażenie granych nieco statyczniej, ale wydaje się, że to po prostu kwestia charakterów postaci, nie aktorów; cudownie śmieszna scena, w której Benjamin wnosi zupę, czy końcowa sekwencja z jego udziałem (spoilerować jej nie będę) pokazują, co Majewski potrafi. W pierwszej chwili myślałem, czyby nie skrytykować Ułana Sławomira Grzymkowskiego i Dory Anny Moskal, w dużej mierze ulepionych ze stereotypów; w drugiej chwili się zastanowiłem. Wieniawa był wszak (wykreowanym przez samego siebie) chodzącym stereotypem i dobrze mu z tym było, a co się tyczy trockistki Dory, pamięć podsunęła mi powiedzenie Andrzeja Friszkego o przedwojennych komunistach: „tak zideologizowanych ludzi dziś już nie ma”. Z ról dziecięcych perełką jest Aurora Niny Urbańskiej, która w pewnym momencie skojarzyła mi się z Gretą Thunberg; kto widział, ten zrozumie czemu.
Prawda, są w tym przedstawieniu także elementy słabsze. Słobodzianek trochę za często każe bohaterom mówić na głos rzeczy dla nich oczywiste tylko po to, by zapoznać z nimi widza; można to było rozwiązać jakoś inaczej, subtelniej. Autor nie miał też wyraźnie pomysłu na postać Lechonia, w efekcie czego skamandryta wpada na scenę jak po ogień i służy tam za tło dla kochanki-niekochanki; szkoda Piotra Siwkiewicza, który wyśmienicie zagrał ciapowatą nieśmiałość poety. Wobec jakości spektaklu to jednak w sumie drobiazgi.
Gorzej, że świetny pomysł wystawienia „Fatalisty” z obcojęzycznymi napisami (ciekawe, czy obecna szefowa Dramatycznego zdecyduje się poddać nowe premiery podobnej próbie) w niemałej mierze poległ na wykonaniu. Nie chodzi nawet o to, że podczas przedstawienia, które widziałem, tablica świetlna psuła się bodaj trzykrotnie. W efekcie niewłaściwego „timingu” część napisów przelatuje przez nią zbyt szybko, by je w ogóle zrozumieć. Olbrzymią ilość kwestii albo mocno uproszczono, albo w ogóle wycięto, co wobec zawiłości Słobodziankowego tekstu da się częściowo usprawiedliwić, lecz z pewnością nie na tę skalę. Z drugiej strony w napisach pojawiają się rzeczy, które nie padają ze sceny (np. wzmianka Benjamina, że podczas wojny walczył „po stronie Magoga” czy imiona i nazwiska kilkunastu jego krewnych i znajomych pomordowanych w Biłgoraju, gdy Robert Majewski wymienia ledwie paru); czyżby tłumacz pracował na jakiejś wczesnej wersji dramatu i puszczono to bez konfrontacji z ostatecznym kształtem przedstawienia? Szczytem wszystkiego jest dziesięciokrotne zawyżenie liczby niemieckich żołnierzy „obsłużonych” podczas wojny przez Goldbergową; komuś omsknęła się ręka i do czterocyfrowej liczby dopisał w środku dwójkę, po czym nikt już tego nie sprawdził. Kochani, serio?
Jacek Sieradzki narzekał niegdyś, że polski teatr nie ma ostatnio ochoty na bohaterów idących pod prąd. Słobodzianek potrafi takich powołać do scenicznego życia. Byłaby szkoda, gdyby swego talentu nie mógł obecnie gdzieś – niekoniecznie w Dramatycznym – realizować. A taki czarny scenariusz jest niestety możliwy, bo wbrew temu, co twierdzą niektóre media, Słobodziankowy światopogląd i podejście do rzemiosła o wiele trudniej wpasować w linię większości polskich teatrów niż „progresywny feminizm” Strzępki.